W NIEDZIELĘ PALMOWĄ
tak wyglądał mój kościół
Drzewiej, to znaczy ponad pół wieku temu ... ojjjjj...
Palmy święciliśmy wtedy, ze względu na palmową wojnę domową, koniecznie dwie - jedną święcił mój braciszek, drugą święciłam ja. Robiliśmy te palemki wspólnie z Dziadziem, najpierw była wyprawa na rynek, czyli targ, po bazie. Kupowaliśmy "u baby" zwykle wypadało u tej samej, ale my i tak z wywalonymi jęzorami oblatywaliśmy cały rynek, w poszukiwaniu lepszych, A jaka to była frajda ! po drodze wpadaliśmy do klatek z królikami, to znaczy wpadaliśmy tam do chwili, aż jakaś przekupka zaczęła zachwalać, że dobre na pasztety. O mało co nie rozchorowałam się z rozpaczy nad kłapouchymi. Koni szczęściem na pasztety nikt przerabiać nie miał zamiaru, można było do woli wywalać oczęta i podziwiać piękne pociągowe rumaki. Jeszcze barwinek kupowaliśmy na rynku, bo w naszym ogródku za czorta nie chciał rosnąć. W domu robiliśmy sobie konkurs czyja palma ładniejsza ... u nas nie dodawało się żadnych ozdób z bibuły, ale wstążki można było z fantazją. Zazdrościłam dzieciom na podwórku, że mają takie kolorowe, ale mamcia w kwestii bibułki przekonać się nie dała i już.
Oprócz wojny palmowej odbywała się w naszym domu wojna koszykowa. Na początku koszyk był jeden, niestety, dzieciątka z nas były wojownicze i pewnego razu pobiliśmy się z bratem o to, kto po świętach zje głowę, a kto zadek baranka. Na wszelki wypadek baranka potłukliśmy na chodniku i każde zjadło po odpowiednim kawałku. Baranek święcenia nie doczekał, koszyk rozwalił nam się w drobiazgi, a serwetka wylądowała w kałuży. Wprawdzie Tatuś się odgrażał: żeby mi to było ostatni raz, bo jak nie to !!! ale następnym razem były już dwa koszyki i dwa baranki. Do kościoła szliśmy z dzieciakami z podwórza i każdy chwalił się pisankami.
Pisanki robiliśmy, dla odmiany, z Tatusiem. To znaczy On robił, a myśmy podziwiali. Robił to tak, jak w jego domu się robiło... najpierw pokrywał jajko kawałkami kolorowej bibułki, żeby miejsca wzorków zabarwiły się na odpowiednie kolory, potem zapalał świecę, koniecznie woskową, nie z jakiejś tam stearyny. Roztopiony, gorący wosk nabierał specjalnym pisakiem, który sam sobie zmajstrował i rysował misterne wzory na jajku ... pamiętam, że przy tym rysowaniu był bardzo skupiony i w taki charakterystyczny sposób wystawiał język ... oczywiści my, jak te dwie małpeczki, za plecami wystawialiśmy jęzory. Jajka z wyrysowanym wzorem wędrowały do gorącego wywaru z łupin cebuli, wosk się rozgrzewał, po wyjęciu Tatuś ścierał go szmatką i na ciemnobrązowym tle pokazywały się różnokolorowe esy floresy. Byliśmy z tych pisanek dumni jak te dwa pawie i wszyscy dokoła musieli je oglądać.
Ale wracam do naszego kościoła i Palmowej Niedzieli, tym razem do czasów, gdy już z palmowych i koszykowych wojenek nieco wyrosłam. Proboszczem był u nas wtedy Wujek, starszy brat Tatusia.
Kiedy jestem w kościele w Niedzielę Palmową i śpiewają Mękę Pańską przenoszę się bezwiednie w tamte czasy.
Eli Eli lama sabachtani ... nigdy potem nie słyszałam już takiego śpiewu, dreszcz przechodził... głos niski, głęboki, z przejęciem ... akustyka doskonała, niosło aż do wnętrza serca.
Moja Babcia Zofia miała przepiękny głos, silny i czysty jak dzwon. Mamcia po ślubie ponoć bardzo chciała żeby Tatuś zaśpiewał, prosiła, prosiła, aż w końcu się złamał. I co ? I już drugi raz nie poprosiła. Głos po Babci odziedziczył Wujek, jak zaśpiewał, to cisza była, jak makiem zasiał. Mieliśmy zwykle kilku wikarych. W Niedzielę Palmową wiadomo było - Chrystusa zaśpiewa szef, a kto zaśpiewa Judasza ? ... :) tu ugryzę się w język. To był mój świat, Tatuś i Wujek byli bardzo zżyci, mieli tylko siebie, bo reszta rodziny na drugim końcu Polski. Byłam częstym gościem u Wujka i jak częstym, tak niesfornym. Jakoś mojemu bratu nigdy nic się nie przydarzyło, a mnie !!!.
No, nie zapomnę jaką sensację w kościele swego czasu wzbudziłam. Były imieniny Wujka, przyjechało sporo gości, w kościele odprawiała się uroczysta Msza, a w kuchni popłoch, pomagałyśmy z Mamcia a ja wiadomo, byłam: podaj, wynieś, pozamiataj... Hania, leć no do wujka i powiedz mu ... hmmm - jak stałam, tak poleciałam. Kościół połączony był klatką schodową z plebanią, Wujek w zakrystii, a do zakrystii trzeba przez cały kościół. W połowie drogi zorientowałam się, że coś nie tak, bo ludzie się śmieją. Upsss - wylazłam w papciach i w fartuszku ! Dobrnęłam bohatersko do zakrystii, ale co się wstydu najadłam, to moje.
I jeszcze jedno wspomnienie.Tak się złożyło, że swój projekt dyplomowy robiłam u Wujka. Działo się to w czasach, gdy kserokopiarka była nieosiągalnym szczytem techniki. Projekty robiliśmy na kalce, po ostatniej korekcie gotowy projekt trzeba było przenieść na brystol. Robiło się to na szybie. W naszym małym, dwupokojowym mieszkaniu nie było możliwości ustawienia "konstrukcji" do kopiowania, Wujek użyczył mi więc u siebie pokoju gościnnego, w pokoju ustawiliśmy dwa wielkie biurka, między nimi gruba szyba od dołu lampa, odwrócona żarówką w kierunku szyby. Miodzio konstrukcja. Plebania mieściła się w barokowym, pojezuickim kolegium, pokoje były wielkie, w holu biblioteka z zabytkowymi księgami i współczesnymi też. Spoko, wikarzy mieszkali piętro wyżej :) Bardzo lubiłam siedzieć w bibliotece i przeglądać te księgi, "mój pokój" był na końcu, nigdy nie szłam normalnie tylko zawsze "jechałam" Na środku podłogi leżał chodniczek, a po bokach podłoga pokryta była jakimś linoleum przedwojennym, które idealne wypastowane i wyfroterowane, lśniło niczym tafla lodu ... jednym "suwem" można było do samego pokoju. Przyzwyczaiłam się. Przy okazji jakiejś uroczystości znowu pomagałam w kuchni. Pamiętam, robiłyśmy tort bezowy z masą kawową, z zaparzanych żółtek. Niebo! Hania - zanieś tort do biblioteki, bo tam zimno. Chwyciłam tort i biegusiem. Oczywiście zgodnie z przyzwyczajeniem pojechałaaaaam ... niestety, wjechałam tortem w stół, tort zrobił salto i rozkwasił się doszczętnie na lustrzanej podłodze. Zamiast wykazać skruchę, dostałam ataku śmiechu. Obiad obył się bez deseru, bo wariantu awaryjnego nikt nie przewidział.
To może jeszcze jedno wesołe wspomnienie, też z czasów studenckich. Mieliśmy w grupie czarnoskórego kolegę, bardzo go lubiłam, miał na imię Adele. Na plebanii były dwa koty, pewnego dnia kotka urodziła kocięta, szare kuleczki, tylko jedno było inne, czarne jak diabeł. Oooo - zupełnie, jak nasz Adele ... i tak kot został Adelem. Pewnego dnia gospodyni wsadziła pranie do pralki, nie było jakiś czas wody. Hania, możesz włączyć, poprosiła jak woda się pojawiła - jasne ! już lecę, Wsypałam ixi, zamknęłam pralkę i włączyłam. Za chwilę gospodynię coś tknęło i poszła sprawdzić. Haniaaaa !!! pognałam, widziałaś Adela ? nnie, .. no to chyba Adel się pierze !!! Nie dało rady otworzyć, bo z wodą zablokowane, pralka nie miała programu z odsysaniem, niestety wyjścia nie było, kot się musiał kapkę odwirować ... ale uciekał z łazienki !!! po tym proszku ixi wyrudział, a taki był czarniutki, śliczny ...
Koniec wspominania ! Do rzeczywistości marsz ! Dla tych, przed którymi lustra i szyby do wypucowania kolorowy, współczesny akcent:
malinowe selfi z atrybutem
jaki atrybut takie selfi ...
*
z przyjemnością polecam - Malina M *
strona liiil
ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE
pisanki przez Malinę własnoręcznie drapane
a baranek domowy, nietypowy ... lubię nietypowe
Ten jest z rogami ... baranki, hmmm, że tak powiem ... otaczają mnie od urodzenia, a co do rogów, to czasem i owszem, wystawiają, ale ze mnie nie taka znowu owieczka ... też wystawić rogi potrafię ... ojjjj potrafię