czwartek, 31 października 2013

ZIEMIA I CZAS

Wieczność to Miłość.
Ten przepiękny dzwon niech zagra melodię Miłości dla moich Bliskich, Ukochanych, dla tych, którzy odeszli na tamtą stronę życia

Przed obliczem Pana uniżmy się , Pan sam wywyższy nas
Jego jest ziemia i czas Pan sam wywyższy nas  …

  


Tatusiu – Twoja obrączka śpi spokojnie w pudełeczku a Ty codziennie,
z obrazka w moim pokoju, machasz do mnie prześlicznym prawdziwkiem. Wczoraj Miś skończył mój projekt. Miś jest jak Ty konstruktorem.
Dziadziu – jak obiecałam, pamiętam: Bóg, Honor, Ojczyzna.

Jeszcze kiedyś ten dzwon zaśpiewa.
Kiedy przyjdzie jego CZAS – odżyje.
Jeszcze kiedyś, jak przyjdzie CZAS,
proch na powrót stanie się ciałem.

Siłą Miłości Wiekuistego spotkamy się Tam wszyscy.
Ja w to, z całego serca, wierzę.

Zapalmy wieczne lampki pamięci naszym Kochanym, którzy odeszli.
Ich jest już tylko czas i nasze serca. Kiedyś znowu ich będzie ziemia, ale to dopiero kiedyś. Wtedy spotkamy się – w to wierzę.
Zapalam lampkę Tatusiowi, zapalam Andrzejowi, zapalam ukochanym Dziadkom i cioci Grażynce, zapalam tym moim, co na Syberii, tym moim, co na dalekich Kresach … zapalam … zapalam … zapalam …
Niech się pali zawsze płomykiem serca. I niech dobre anioły zaniosą im te płomyki aż do samego nieba




                        Przed obliczem Pana uniżmy się,
                        Pan sam wywyższy nas …
                        Jego jest ziemia i czas …
                        Pan sam wywyższy nas  …


Dzisiaj cały dzień chodzi za mną ta piosenka.
Może to przez jutrzejsze Święto. I wspomnienia za mną chodzą.
                       
                                        ***

Wspomnienie  ma swój zapach i kolor i światło.
Wystarczy przymknąć oczy i wraca.

Nie pamiętam mojej Babci Walerii, nie pamiętam kiedy umarła.
Pierwsze, co pamiętam, to Babci grób i nasze świętowanie Wszystkich Świętych. To był jeden z rytuałów mojego dzieciństwa.
Świętowanie zaczynało się już tyczeń wcześniej. Oboje z braciszkiem, uczepieni Dziadzia rękawów, maszerowaliśmy na rynek , tak się wtedy mówiło na targ. Na rynku stały wozy z końmi (w środku miasta) i było mnóstwo najróżniejszych straganów. Na ziemi stało morze kwiatów, całe dywany białych, złotych i fioletowych chryzantem. Wybieraliśmy starannie te najpiękniejsze, stały potem w piwnicy i czekały w chłodzie. Znicze były małe, napełnione chyba mieszaniną stearyny i wosku, płonąc dawały bardzo charakterystyczny zapach. Do ten zapach dziś kojarzy mi się z dzieciństwem.




Na zdjęciu ja z braciszkiem i Rodzicami nad grobem Babci.

Na cmentarz wyruszaliśmy rano, zaraz po Kościele. Dziadziu dawał nam drobne pieniążki bo po drodze na cmentarz spotykaliśmy żebrzących "dziadów". Dużo ich było, bo dużo było biedy. Poowijani w łachmany staruszkowie. Kładłam pieniążek na ręce i uśmiechałam się, często któryś z nich pogłaskał mnie po głowie ...
Na cmentarz Dziadziu zabierał dla nas wafel, to też wspomnienie dzieciństwa. Masę do wafla robiło się z gotowanego przez cały dzień mleka, potem ucierało się to z żółtkami margaryną, dodatkiem kakao i olejku arakowego. Oczywiście my z braciszkiem natychmiast po dotarciu na cmentarz stawaliśmy się głodni jak wilki.

Procesja zawsze była o 16-ej, niestety - do tego czasu mieliśmy nakazane zachowywać się jak ludzie i nie wyświnić się. No, bardzo cierpieliśmy z tego powodu oboje. Procesję prowadził zawsze mój Wujek, który był księdzem, oczywiście "dziwnym trafem" procesja miała przystanek nad grobem mojej Babci i pół miasta oglądało nas jak jakieś eksponaty. Za to po procesji wyświnianie się było dozwolone i oboje z braciszkiem ruszaliśmy w bój, pamiętam, że zawsze szukaliśmy kolorowych zniczy a potem maczaliśmy w rozgrzanym wosku palce i robiliśmy sobie kolorowe naparstki. Wszystkie liście i wszystkie kałuże po drodze były nasze.

Kiedy zapadał zmrok Dziadziu zabierał nas na Grób Nieznanego Żołnierza, świeciliśmy tam świeczki a Dziadziu opowiadał historie z czasów wojny, opowiadał je jeszcze długo potem, przez długie wieczory.

Takie było to Święto w czasach mojego dzieciństwa.
Teraz nie ma Dziadzia, nie ma Tatusia, procesję prowadzi obcy ksiądz...
no i oczywiście nie wpada mi do głowy dziki pomysł, żeby się wyświnić.


                       z zamyśleniem polecam  Malina M *                           

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

sobota, 26 października 2013

CYT, CYT ...

do chmury chmura
niebieska awantura !

ta czerwona, ta wkurzona
ta niebiańsko zamyślona
a ta spogląda na trawy
bo chce jesiennej zabawy




.
cyt, rzecze trawa do trawki
niecne szeleści jej sprawki
cyt, szepce trawie na ucho :
z latem krucho, z latem krucho
a świerszcz trawie wieść niesie
już na trawy idzie jesień !




.
cyt cyt, świerszcz trawie gada
pora do snu się układać
cyt, cyt, patrz, już śpi biedronka
już jeż drzemie, ziewa stonka
a chrząszcz w jesiennej trzcinie
brzmi o szarej snu godzinie




.
cyt, cyt, świt trawy kołyszą
łagodny słoneczną ciszą
lecz ranną rosą, ze słonkiem
cisza nie dzwoni skowronkiem
świt ptakom jesień już śpiewa
złotem szeleszczą im drzewa





.
cyt, cyt, już śmieszek o lecie
babie lato trawom plecie
a świerszcz przywdział ciepłe gatki
bo lato zbiera manatki
cyt, cyt, to jesień się skrada
ze świerszczem o trawie gada

cyt, cyt... cyt, cyt... cyt, cyt


                       z uśmiechem polecam  Malina M *                           

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj


środa, 23 października 2013

JEDNA BABA

drugiej babie ...
a nie, nie, żadne tam takie sprośne  pioseneczki

Po prostu:
jedna baba, drugiej babie, postanowiła reklamę na swoim blogu zrobić
bo gdzie diabeł nie może, tam babę pośle, zwłaszcza jak baba do zachwytów nad dobrymi rzeczami skora.

A było to tak:
pierwsza baba weszła kiedyś na blog drugiej baby
skąd weszła - oczywiście od Knezia Okrutnego Strasznie.
A jak już weszła, to babim zwyczajem, myszkować zaczęła. I czegóż tam nie znalazła !!! babski róg obfitości. Jak wejdziecie na blog to sami zobaczycie - ręczę, że warto. Serdecznie zapraszam.


.

wystarczy kliknąć powyższy link do baby Bezetki i już !  Znajdziecie się
w ciekawym świecie, ciekawej świata Osoby. W świecie, który z jednej strony daleki od mojego ale z drugiej bardzo bliski.

Co nagle pierwszą babę, czyli mnie natchnęło by reklamować blog drugiej baby, czyli Bezetki ? Ano wyczytałam, u Niej taki komunikat:
Bezetka została zakwalifikowana do konkursu na najlepszy gdański blog.

Ej, pamiętam jak zimą sama startowałam w konkursie na blog roku. Zdarzyło mi się wtedy coś bardzo sympatycznego. Przyjaciółka Lusia, zwana inaczej Sarą-Marią, sprawiła mi wielką niespodziankę. Na swoim blogu zareklamowała mój. Zrobiło mi się tak ciepło koło serca, że nie zapomnę tego nigdy. Jak tylko na blogu Bezetki przeczytałam, czerwone światło mi się zaświeciło i tak długo po oczach dawało aż wpadłam na pomysł ... hm, może nie tyle wpadłam, co Lusi pomysł skopiowałam, jak ten, nie przymierzając "koreańczyk"
Koreańczyk z małej litery to w moim zawodzie określenie zrzynającego cudze projekty. Koreańczyk, nie koreańczyk, mam nadzieję Lusia się uśmiechnie a wszyscy razem, wespół w zespół, pomożemy BABIE. Głosowanie jest bardzo proste, żadnych sms-w czy czegoś podobnego.


po kliknięciu w powyższy link pojawi się tablica,
należy tylko kliknąć w niebieskie GŁOSUJ i gotowe ! Po zagłosowaniu pojawi się taki komunikat.

GŁOS ODDANY

Zapraszam wszystkie znajome baby do babskiej solidarności. Popierajmy dobre. A panów zapraszam do męskiej i rycerskiej postawy - nie odmawiajcie nam, babom !

no, nie uchodzi orłom, sokołom ...


                     z przyjemnością polecam  Malina M *                          

sobota, 19 października 2013

MIŁOŚĆ

Jak mam  opisać tamten świat ?
ulice, które są, a ich nie ma i okna
których światło jest tylko wspomnieniem.
Poważnego Żyda z poważnymi pejsami
wesoły kapelusik  grzecznej dziewczynki
i buciki, co odliczają kroki do szczęścia.




Jak mam opisać tamto szczęście ?
małą zazulkę, co na duże Zazule
przyfrunęła zdziwiona ich pięknem,
Zachód słońca na Woroniakach
sady wiśniowe, jak panny niewinne
i jary, co wojny zapomnieć nie mogą.

Jak mam opisać tamten dom ?
dziewczynkę ze śmieszną kokardą
lalkę z warkoczem i konia z siodłem
co zbyt duże dla małej dziewczynki.





Jak mam  opisać tamtą radość ?
smak ciastek, najlepszych, od Maćkówki
zapach książek u Zuckerkandla.
Zegarek z cyferblatem i śmieszne binokle
pannę, co spiekła raka, westchnienie ułana
i zakochane drzewa na Kempie

Jak mam opisać tamten czas ?
niebo, co na przekór losowi błękitne
srebrne cygara, pachnące fosforem.
Kromkę chleba z cebulą i płonące getto
i królika Rafała, co oczy miał czerwone
i poszedł pod nóż w czasie głodu.

Jak mam opisać tamten ból ?
pospieszne rozliczenie z młodością
kilka sprzętów, listy, kilka pamiątek.
Śpiew kanarka, co oszukał wojnę
szum deszczu,  miarowy stukot kół
i mgłę, co rozstaniem na serce opada.

Jak mam opisać
tamten Złoczów …


                         z nostalgią polecam  Malina M *                             
wpis dedykowany kresowym Rycerzom Romanowi Maćkówce i AT

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

czwartek, 17 października 2013

KŁAMCZUCHA

złoto, purpurę i szmaragd
oprawia w niebo i w nieskończoność




Nie ma łez. Łzy to kłamstwo !
Łzy to tylko naszyjnik,
którym bawi się słońce.

Nie ma smutku. Smutek to kłamstwo !
Smutek to tylko woalka,
wpięta w jesienny kapelusz.

Nie ma zwątpienia Zwątpienie to kłamstwo !
Zwątpienie to szal koronkowy,
pajęczyna babiego lata.




.
Jest złoto ! rozdaję złoto !
Złote zabawki słońca rozrzucam.
Bierzcie pełnymi garściami.
Jest wasze - na zawsze !





.
Jest purpura ! rozdaję purpurę !
Purpurowe krople rozkoszy.
Bierzcie pełnymi garściami.
Jest wasza - na zawsze !





.
Jest szmaragd ! rozdaję szmaragdy !
Szmaragdowy talizman nadziei.
Bierzcie pełnymi garściami.
Jest wasz - na zawsze !


***




.
Piękna jesteś Kłamczucho !
Pięknem zaklinasz nieskończoność.
Wabisz pełnią, kusisz spełnieniem.
Pachniesz jak owoc w raju.




.
Wezmę od ciebie złoto i szmaragd
oprawię w niebo i w deszcz, i w śmiech.
Na cienkiej tasiemce z purpury
zawieszę jesienny talizman.

Na łzy ...
bo przecież łzy to tylko naszyjnik,
którym bawi się słońce.

Na smutek ...
bo przecież smutek to tylko woalka,
wpięta w jesienny kapelusz.

Na zwątpienie ...
bo przecież zwątpienie to szal koronkowy,
pajęczyna babiego lata.


***




.
Nie ma łez ? nie ma smutku ? nie ma zwątpienia ?
Zgubiłam jesienny talizman.





.
a jednak ...
kłamczucha z ciebie
Kłamczucho


                     z przyjemnością polecam  Malina M *                          

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

piątek, 11 października 2013

STAROŚĆ

złota jesień, uśmiechnięta twarz seniora z reklamy.
Dom starców - przymusowe szczęście, czy może smutne getto ?

Kolejny tydzień otwieram komputer i wchodzę w świat starszych ludzi. Próbuję, na ile potrafię, ułożyć im życie w  Wielkim Domu.
Stu pensjonariuszy, stu różnych ludzi z różnymi historiami, z różnymi charakterami. Taki dom musi być dla jednych azylem spokoju i schronieniem w samotności, którą wybrali świadomie i do której przywykli. Dla innych musi być namiastką życia w rodzinie, musi zastąpić bliskość dzieci czy uśmiech przyjaciela, o ile da się to czymkolwiek zastąpić. Jeszcze dla innych to ma być oddech po pracowitym życiu, miejsce radosnego czerpania tego, co życie nam daje. Są też tacy, dla których to ma być już tylko zapewnienie opieki w ich zamkniętym świecie, do którego dostępu nie mają  nawet najbliżsi.

Niezmiernie trudno jest połączyć te światy w Wielkim Domu.
Domu, który wcześniej był szpitalem. Ten fakt z jednej strony ułatwia, bo pokoje duże, drzwi szerokie, korytarze przestrzenne, schody wygodne ... z drugiej strony utrudnia, bo piętno szpitala zawsze jakoś zostaje, choćby w takim koszarowym porządku, w układzie pomieszczeń.

Najpierw opowiem o obiekcie :





.
Dom został wybudowany w roku 1891
jako szpital katolickiej fundacji Sióstr Elżbietanek.
Tak właśnie wtedy wyglądał. Jednak tylko przez kilka lat funkcjonował w takim kształcie. Już w 1898 roku rozpoczęto rozbudowę. Najpierw dobudowana została kaplica Najświętszego Serca Jezusa, zajmująca lewe skrzydło szpitala. W 1914 roku dobudowano prawe skrzydło szpitala, tak, że tworzył on teraz literę C. W roku 1924 rozbudowano drugie piętro a 1936 nadbudowano piętro trzecie, ukryte w mansardowym dachu.




.
Szpital otrzymał taki wygląd..
Tak dotrwał do 1946 roku, kiedy to przeszedł na własność Skarbu Państwa. Trochę w nim pozmieniano, rozbudowano wejście, dobudowano część zabiegową

Obiekt mieści się w znanym uzdrowisku, na skraju parku zdrojowego.
Powietrze cudowne. Otwierasz okna widok na góry albo na parkowe alejki z ławeczkami. Wystarczy wyjść, przejść przez jezdnię i można wmieszać się w kolorowy tłum kuracjuszy, jak oni ponarzekać co boli, potęsknić za młodością. Można z ławeczki obserwować rozbrykane dzieciaki włażące do każdej fontanny. Można pójść do kawiarenki. Można wieczorem, z okna swojego pokoju, obserwować dziko zakochane pary przemykające cichcem do domów zdrojowych. Można posłuchać jak z parku dobiega muzyka, można zapomnieć o samotności, o bólu ... przynajmniej na chwilę.




.
Dom ma swój charakter, ma duszę, Chociaż stylem nie wyróżnia się od innych, uzdrowiskowych domów bardzo łatwo tu trafić.
Jak przed laty sygnaturka nad kaplicą zdaje się mówić - to tu !
Widać ją z daleka. Trudno się zgubić.




Mieszkańcy nie muszą się czuć wyobcowani czy jakoś specjalnie traktowani są cząstką normalnego świata. Nawet tabliczka nad drzwiami niczego specjalnego nie zasugeruje. STREFA SENIORA - tak będzie się, w przyszłości, nazywał ten piękny i wielki dom. Tak nazwał go Inwestor. Ja w duchu nadałam mu imię Wielki Dom i tak będę go nazywała.


.
Niestety, w takim stanie jest teraz obiekt.
Czas zrobił swoje a jeszcze dość długo dom stał pusty i niszczał. Dwa lata temu zrobiliśmy projekt zabezpieczenia dachu i renowacji elewacji. Zlikwidowałam paskudną, współczesną dobudówki do wejścia.
Dom otrzyma pierwotną formę i pierwotną kolorystykę. Delikatne odcienie błękitu. Historii stało się zadość



Projekt elewacji. frontowej. 
Tak będzie wyglądał obiekt po remoncie. Przy żółtym, kamiennym cokole i czerwonej dachówce błękitne ściany wyglądają nieco bajkowo. Ucieszyłam się kiedy pod wierzchnią farbą pokazały się takie pierwotne kolory. Dom będzie wesoły, przynajmniej na pierwszy rzut oka.



A to już elewacja boczna z widokiem kaplicy.
Kaplica zakończona jest takim trochę niezwykłym, eliptycznym wykuszem. Wewnątrz pomieszczenie zajmuje dwie kondygnacje. Ma nawet prawdziwy, niewielki chór.



Tak wyglądała elewacja tylna w trakcie remontu dachu i wymiany pokrycia. To miejsce jest piękne i magiczne o każdej porze roku ale w zimie błękitna elewacja zaświeci jak bajkowy pałac. Czerwona, wesoła dachówka a na tle błękitnych ścian ozdobny detal, w kolorze zbliżonym do żółtego piaskowca, z którego zrobiony jest cokół. Na tle zieleni i letniego nieba to trochę zniknie ale na białym śniegu - będzie miodzio !

Stara więźba dachowa. 


Ciekawy dość układ konstrukcyjnych elementów.
Tak wyglądała, gdy pierwszy raz pojechaliśmy tam mierzyć i robić dokumentacją fotograficzną.



Tradycyjnie pokazuję więźbę, bo mam ogromny sentyment do dawnych, zmyślnych konstrukcji ciesielskich. Lubię zapach starych strychów, zwłaszcza jak są nagrzane słońcem.
Nie pokażę rzutów kondygnacji. Jak Dom zostanie ukończony Inwestor sam go zareklamuje i pokaże tyle ile będzie chciał, nie pytałam więc pozostawię rozkład pomieszczeń w kategorii zawodowej tajemnicy. Czasem zbytnich szczegółów lepiej nie pokazywać. 
Kuszą nie tego, co potrzeba.




Po zdjęciu istniejących dachówek i założeniu izolacyjnych folii wnętrze strychu wyglądało niesamowicie. Przede wszystkim ten specyficzny kolor drewna i fantastyczna widoczność każdego, najmniejszego detaliku. Przy sztucznym świetle nigdy tak się tego nie zobaczy. Czułam się niemal jak na filmie, gdzie artysta malarz ma swoją pracownię pod szklanym dachem, pod samymi chmurami.



***

Teraz siedzę nad projektem wnętrza. Kombinuję jak ułożyć to ich życie bezpiecznie a jednocześnie wygodnie i z odrobiną luksusu. Luksusu, który powinniśmy im podarować. Niech cieszą się wspomnieniami ale też życiem, które się jeszcze nie zamyka, które jeszcze tak wiele może dać.

Przede wszystkim mały własny mały świat. 
Pokój, azyl, własny kąt. Ile osobowości tyle różnych rozwiązań . 
Pokoje są duże i jasne. Najczęściej jedno lub dwuosobowe. Wbrew pozorom jedynki nie mają największego powodzenia. W dwójkach mieszkają małżeństwa albo ludzie, którzy nie znoszą samotności. W większości nie znoszą. Każdy pokój ma własną łazienkę, duże okno, przez które widać niebo z ptakami i góry, i park.
Są pokoje wygodnie urządzone, z telewizorem, telefonem, bujanym fotelem, lampą, dającą miłe delikatne światło. Są podręczne lodówki i biurka. Są też pokoje puste, takie, do których można przywieźć własne meble, własny telewizor, nawet własny telefon.

Coś dla ducha - piękna kaplica po Elżbietankach. Kaplica ma swoisty nastrój, półkoliste prezbiterium i chór. Jest w spokojnej części domu oddalona od gwaru. Można przyjść posiedzieć pomodlić się nawet w ciągu dnia. Obok kaplicy zakrystia kapelana. Kapelan to w Wielkim Domu prawie domownik.

Coś dla ciała - jedzonko pyszne być musi a najlepiej, żeby domowe przypominało. I zero tolerancji dla salmonelli czy gronkowca.  Duża nowoczesna kuchnia spełnia najostrzejsze wymogi sanepidu. Sama kuchnia, w takiej kuchni, to mały pikuś, potrzebnych jest jeszcze wiele pomocniczych pomieszczeń i brudna przygotowalnia i zmywalnia i magazyny i szatnie i socjalne pomieszczenia pracowników. Połowę kondygnacji zajmuje. Podawanie jedzenia, w tym wielkim domu, też jest skomplikowane. Są przecież pensjonariusze chodzący i tacy, co nie opuszczają własnych pokoi. Niektórzy lubią towarzystwo i tylko w towarzystwie im smakuje a inni delektują się w samotności. Pensjonariusze chodzący i towarzyscy mają do dyspozycji jadalnię która, czasem pełni też funkcję kawiarenki. Z boku barek - można przyjść, usiąść, spotkać się choćby z rodziną, czy znajomymi, można zaprosić zapoznanych kuracjuszy. Dla pacjentów "pokojowych" na każdym piętrze jest kuchenka oddziałowa połączona z kuchnią dźwigiem. Wygodnie rozwozi się posiłki.
Piętra mają też części medyczne, gabinety lekarza i pielęgniarek. Ktoś musi cały czas czuwać nad pensjonariuszami, takie jest życie.

Do Wielkiego Domu wchodzi się jak do sanatorium. Obiekt miał dwie klatki teraz, dla bezpieczeństwa i wygody, dostał trzecią, szeroką,  żelbetową usytuowaną tuż przy windzie i recepcji. A w recepcji można sobie kupić wodę mineralną i prasę codzienną, jakieś słodycze czy drobiazgi. 
Na każdym piętrze jest patio, miejsce blisko schodów i windy. Będą tam stały wygodne kanapy. Tylko sobie usiąść i obserwować, kto wychodzi, kto przychodzi, do kogo przyszli, kto fatalny berecik ubrał a kto ma odlotowe adidasy. I poplotkować sobie tu można ile dusza zapragnie, a co !

Ruch to zdrowie a tego seniorom brak, nawet bardzo brak. 
W naszym Wielkim Domu sporo miejsca służyć będzie temu właśnie celowi, jak w domu zdrojowym, czy w sanatorium. Będziemy tu mieli basen, siłownię a nawet dwie sauny. Będzie wielka sala do ćwiczeń rehabilitacyjnych. Będzie zaplecze dla terapeutów.  
A kto może, to ruch na świeżym powietrzu. Kijki do ręki i w drogę !



Okolica kusi pięknem, oj, kusi ! Cisza, spokój, tylko rowerzyści przemykają. Wiosną na zboczu góry kwitną sosny, jesienią drzewa mienią się wszystkimi kolorami. Kapie złoto, płonie purpura - tylko brać, cieszyć się, smakować życie i dziękować za nie.



Latem zieleń we wszystkich odcieniach, od seledynu po ciemną, głęboką, butelkową. W stawie przegląda się świat, tyle ma do dania wszystkim nawet, a może zwłaszcza, seniorom. Oni mają czas. Nigdzie nie pędzą, nic im nie umyka. Mogą się delektować pięknem.



Na brak towarzystwa można się nie uskarżać. 
W ostateczności kaczki dadzą się przekupić kawałkiem bułki a jak się rozgadają, jak kłapną dziobem ! od razu weselej na duszy się robi..
Czego więcej chcieć, woda, góry, po drodze piękny park zdrojowy  a w parku ławeczki.. Może tylko bliskiej dłoni brakuje albo ciepłego spojrzenia, bliskiego uśmiechu.




Cały czas sobie myślę, co też mi wyjdzie z tego projektu, co zafunduję starszym ludziom, do których od zawsze mam wielki sentyment, których zwyczajnie lubię. Czy to będzie miejsce z szansą na odrobinę szczęścia, nawet jeśli jest to szczęście przymusowe ? Czy będzie to wystarczająco otwarty świat dla zamkniętych we własnym świecie ludzi?

Trzymajcie kciuki, żebym czegoś ważnego nie przegapiła, żeby przypadkiem, niechcący, nie wyszło mi smutne getto. Tego boję się najbardziej, nie przepisów czy wymogów. Od przepisów i wymogów mam głowę i doświadczenie do reszty potrzebne jest serce.
Ale czy moje wystarczy ?



                       z przyjemnością polecam Malina M*                         

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

sobota, 5 października 2013

J JAK JUBILEUSZ

a kto jest jubilatem ?  niestety - ja
Jak widać na fotografii nieuchronnie zbliżam się do trzeciej młodości.
A widać nieco za mgiełką ... "przez pończochę" dawniej się mawiało.




Nie mogłam z wrażenia spać, wstałam jak było jeszcze ciemno, ubrałam najlepszą sukienkę z Mody Polskiej i włoskie pantofle, trochę zdarte ale nic to. Po raz setny powtórzyłam w myślach regułkę powitania i wyszłam z domu. Pełna nadziei, z głową w chmurach, szłam do pierwszej w moim życiu pracy. Był piękny październikowy dzień. Trzydzieści pięć lat temu ...

To było wymarzone wojewódzkie biuro projektów, a właściwie oddział terenowy tegoż biura. Pewnie wszyscy młodzi tak przeżywają start w dorosłe samodzielne życie. W głowie miałam tysiąc pomysłów.
Pierwszy dzień był bardzo sympatyczny koleżanki i koledzy życzliwi, żyć nie umierać! wprawdzie pensja mniej niż żadna ale byłam wtedy na utrzymaniu rodziców więc pomyślałam, jakoś przeżyję.
Upsss - miłe złego początki.. Cóż, uczelnia kształciła wszechstronnie, potrafiłam zaprojektować lotnisko ale jakoś lotniska nikt żądać ode mnie nie chciał, za to szef wręczył katalog i polecił zrobić prozaiczne zestawienie stolarki - o matuniuuuu !!! czarna magia, wymiary w świetle ościeży, ościeżnicy a do tego drzwi lewe, prawe, ojjj - lewa byłam z tego. Cóż uczelnie zakładają, że prozy życia, życie nas nauczy.

Dostałam taką lekcję życia przez pierwszych pięć lat, że wydawało mi się że do piekła przychodzę!!! I nie chodzi o tę prozę, tego uczy się szybko, niestety w układ ludzi wchodzi się bardzo powoli. A jeśli na dodatek ma się studia i zostaje asystentem to pozostali asystenci bez studiów zaczynają wykazywać jakim to jesteś tumankiem.
A praca na akord. No zgadnijcie kto najmniej zarabiał ? kto marzył by osiągnąć pensję sprzątaczki? Z projektami na akord jest tak, że są te dobrze płatne, mało roboty i dużo pieniędzy i te, w których napracujesz się jak durna a pieniędzy niet. Przychodził podział projektów to słyszałam " co?! takie g*wno, niech Hanka to robi" no i tłukłam się po małych wioseczkach, mierzyłam dwa szkolne klopiki z serduszkiem a moim zadaniem było doprojektować trzeci. A jeszcze szef kpił sobie - co mi  pani tu napisała ? - no WC w szkole podstawowej, a co to jest WC ? ... ??? nie wie pani ? Water Closed, że closed to widzę a gdzie tu szanowna pani water ? no fakt - sławojka bez wody.

Trwałam tak 5 lat i może bym zrezygnowała ale bezpośredniego szefa miałam bardzo mądrego i starszy kolega, architekt ze Lwowa, podnosił mnie na duchu i w końcu przyjeżdżał do nas wspaniały sprawdzający, taki człowiek renesansu, doskonały architekt, pasjonat lotnictwa. Budował modele samolotów i pisał wspaniałe wiersze a do tego miał poczucie humoru. Był wielki duchem i ciałem. Do swojej Syrenki z biedą się mieścił. Syrenka była stara, straszna ale nadał jej wdzięczną nazwę Messalina. Pewnego dnia stwierdził, że dość szkolenia i wycisku.

Prawdę powiedziawszy to wdzięczna jestem za te lata.
Popłakałam sobie ale czego się nauczyłam, to moje. Jak tylko pojawiła się możliwość ucieczki z tego piekła natychmiast zgłosiłam się na studia podyplomowe z konserwacji zabytków. Te dni, kiedy jeździłam na uczelnię, to były jedne z przyjemniejszych w całym tygodniu a do tego studia podyplomowe to zupełnie co innego niż podstawowe, wykładowcy traktowali nas jak partnerów, my uczyliśmy się od nich wiedzy o zabytkach a oni od nas tej wykonawczej. Bardzo chciałam być projektantem ale do tego potrzebne są uprawnienia. Następne schody ... trzeba było iść do pracy na budowie. No to poszłam, przypadło mi budownictwo wiejskie, nic nie pamiętam oprócz tego, że ciągle latałam po bukaciarniach a tych zwierzaków to ja się boję. No - nadszedł czas - złożyłam odpowiednie papiery i uprawnienia dostałam.. I tu zaczął się jaśniejszy czas w mojej pracy. Projektowałam samodzielnie i sama podpisywałam. Pierwszy trafił mi się pałac w Stanowicach. Po kilu latach złożyłam papiery na uprawnienia konserwatorskie. Byłam dumna jak pawica - dostałam uprawnienia z numerem 1 w naszym województwie. Teraz w biurze spoglądano na mnie łaskawszym okiem. Robiliśmy wielkie projekty, małe projekty, całe osiedla brrr wielkopłytowe, drogi, fabryki ... niestety, jak to w okresie słusznie minionym pracę mieliśmy ale owoce tej pracy zwykle na półkę trafiały.

W końcu w 1991 roku biuro padło, rozwiązało się, jakieś szczątki przy szefach oddziałów pozostały. Zostałam bez pracy. Bardzo dobrze współpracowało mi się z kolegą architektem, pięć lat młodszym. Postanowiliśmy oboje założyć własną firmę. Nie mieliśmy niczego, oprócz desek kreślarskich i kompletu rapidografów. Mieliśmy za to luksus - mój Tato był konstruktorem świetnym i znanym. Zarejestrowaliśmy firmę i rozpoczęliśmy działalność, każde w swoim domu , zabierając rodzinie miejsce na ustawienie deski. Projekty odbijaliśmy gościnnie a składanie odbywało się w nocy, u mnie w kuchni , bo kolega miał małe dziecko. Po roku namówiliśmy mojego braciszka, też konstruktora, żeby dołączył. Stworzyliśmy zgrane trio, silną grupę. Wtedy powstał nasz znaczek firmowy, który przetrwał do dzisiaj.




Byliśmy biedni jak myszy ale pełni zapału. Zrobiliśmy sobie dokładny plan tego, do czego chcemy dojść. Po pierwsze wynajęliśmy mały lokal, po drugie przystąpiliśmy do wyrabiania sobie nazwiska, czyli marki. Nie ma lekko, żeby wyrobić sobie nazwisko trzeba dobrze zrobić kilka projektów, niestety, żeby zdobyć projekt trzeba mieć nazwisko. Teoretycznie pat, jedyne wyjście to zdobyć temat w przetargu podając cenę sporo poniżej wartości albo wygrać konkurs. Wiele lat tak właśnie buduje się firmę. Niską ceną udało nam się zdobyć pierwsze większe zlecenie - projekt odtworzenia starówki w Lubinie. Dwa kwartały urbanistyczne, kilka lat pracy, która dała satysfakcję.






To pamiątkowa makieta.
eeech - kto dzisiaj makiety robi. dzisiaj fantastycznie rysuje się w przestrzeni ale wtedy o rysunkach 3D można było tylko pomarzyć..





Pierwszym konkursem, który wygraliśmy był  konkurs na koncepcję renowacji "Domu na Wzgórzu" w Krzyżowej. Miejsca niemal świętego. To tam, gdzie von Moltke planował zamach na Hitlera a Mazowiecki spotykał się z Kohlem. Startowały znane biura, nagrodą był projekt techniczny.

To był dla nas bardzo prestiżowy projekt, pierwsze otarcie się o wielki świat. To były lata dziewięćdziesiąte. Mieliśmy już wtedy komputer i to był jeden z pierwszych projektów rysowanych w auto-cadzie. Ech - nie zapomnę spotkań z komisją , ludzie z całej Europy, mówią po niemiecku, angielsku, francusku a my ani be, ani me, ani kukuryku. Ciężki wstyd rozmawiać przez tłumacza ale przecież po rosyjsku rozmawiań nie będziemy, po niemiecku to ja na tyle, na ile w szkole, a na studiach, w ramach romantyzmu, wybrałam sobie język włoski. Niestety, po włosku to tylko jeden poliglota, Holender  rozmawiał. Niesamowity facet, podobny do Profesora Filutka z Przekroju. Podszedł do nas na drugim spotkaniu i powiedział - "ja siem nauczem" po dwóch miesiścach dogadywaliśmy się po polsku.

Z tym projektem wiążą się szczególne wspomnienia. To był czas, kiedy Zachód był dla nas magicznym światem, cywilizacyjnie odległym od naszego o lata świetlne. Nigdy nie zapomnę pierwszego starcia z rzeczywistością. Korekta projektu odbywała się co miesiąc. Do Krzyżowej zjeżdżała komisja z całego świata, dzień wcześniej my, projektanci, jechaliśmy do Wrocławia i tam, w siedzibie Fundacji, starszy niemiecki profesor dokonywał przeglądu i dawał uwagi. Jakie było nasze zdumienie kiedy pierwszy raz popatrzył na projekt, pokiwał z uznaniem i zapytał jak to rysowaliśmy ... nie mieściło mi się w głowie, że nie zna rysunków komputerowych. Myślałam, że my za nimi o wiek a okazało się, że niekoniecznie. Zaskoczyliśmy komisję. Tam pracuje się inaczej. U nas wiadomo, wszystko na głowie. Profesor projekt przekopał, wywrócił do góry nogami, no to my, po powrocie do domu, podzieliliśmy rysunki i do rana było gotowe, jak za dobrych, studenckich czasów. Przyjeżdżamy do Krzyżowej, Komisja się zbiera, sekretarz referuje wczorajsze spotkanie, Komisja pyta co my na uwagi więc my wyciągamy gotowe rysunki - poprawione. No, faceci najpierw zdębieli a potem wstali i zaczęli bić brawo, na co myśmy zdębieli. U nas to normalka, u nich takich rzeczy nie bywa, u nich wszystko poukładane, w swoim czasie.

Wspomniałam sobie dzisiaj, jubileuszowo,
ten pierwszy projekt z przetargu i pierwszy projekt z konkursu.

Ta moja druga praca okazała się ostatnią. Daj Boże dotrwam tu do emerytury i jeszcze kilka lat dłużej. Biuro trwa do dzisiaj, ponad dwadzieścia lat. Jak każde miało projektowe wzloty i tragiczne, finansowe, upadki. Przez ten czas przewinęło się tylu wspaniałych ludzi, z tyloma utrzymujemy kontakt. Zwykle trafiali młodzi ale byli też doświadczeni a nawet emeryci.. Młodzi u nas robili uprawnienia, Politechnika przesyłała nam też studentów na praktyki. Pamiętałam swoje młode lata i wycisk, pamiętałam łzy, więc obiecałam sobie - nigdy nikomu ! Lubię pracować z młodymi ludźmi, są tacy kreatywni bojowi. Czasami przypadło mi sprowadzanie na ziemię: upsss - przykro się mówi - chłopcy pomysł osiedla super ale jak tu wykręci śmieciara ? śmieciara nie dała rady, pomysł pofrunął do kosza a mnie serce bolało. Młodzi odchodzili, zakładali własne firmy. Współpracujemy teraz często i spotykamy się. Mieliśmy też, a jakże, biurowe dzieci. Czekałam na nie tak, jak wszyscy w biurze. Mogę powiedzieć, patrząc wstecz, że zbudowaliśmy coś, na kształt domowo-przyjacielskiej firmy. Jedziemy na tym samym wózku, jak my nie mamy pieniędzy to i oni nie mają i czekają ile trzeba, czasem nawet na papier pożyczają. Miałam to szczęście, że nigdy pracownik mnie nie oszukał. I miałam radość, że chyba mnie lubili.




O projektach opowiadałam i man nadzieję jeszcze długo będę tu opowiadała. Na koniec pokażę jeden, łączący stare i nowe.
To tyle wspomnień starszawej pani
hmmm - jubileuszowych.


                       z przyjemnością polecam Malina M*                         


jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj