niedziela, 30 października 2016

WSPOMNIENIE Z DZIECIŃSTWA


ma swój zapach i kolor, i światło …
wystarczy przymknąć oczy i wraca …





Lato uśmiecha się do mnie miodem, łąką i dmuchawcem.
A listopad ?  listopad pachnie rozgrzanym woskiem, stertą rudych liści, płatkami śniegu i olejkiem arakowym ...

Nie pamiętam mojej Babci Walerii, nie pamiętam kiedy umarła. Pierwsze, co pamiętam, to Babci grób i nasze świętowanie Wszystkich Świętych. To był jeden z rytuałów mojego dzieciństwa. Świętowanie zaczynało się u nas już tydzień wcześniej. Oboje z braciszkiem, uczepieni Dziadzia rękawów, maszerowaliśmy na rynek, tak się wtedy mawiało na targ. Na rynku stały wozy z końmi (w samym środku miasta !) i było mnóstwo najróżniejszych straganów. Na ziemi stało morze kwiatów !. Całe dywany białych, złotych, rudych i fioletowych chryzantem. Wybieraliśmy starannie te najpiękniejsze, białe, bialuteńkie. Stały potem w piwnicy i czekały w chłodzie, za to my biegaliśmy kilka razy dziennie sprawdzić, czy aby nie zwiędły. Przy okazji tego sprawdzania podbieraliśmy jabłka, schowane w skrzynkach na zimę. Wtedy jabłka w zimie to był rarytas.  Znicze kupował mój Dziadziu zawsze takie same: małe, szklane, białe, czerwone i bursztynowe. Napełnione mieszaniną stearyny i wosku, płonąc dawały bardzo charakterystyczny zapach. Do dziś ten zapach kojarzy mi się z dzieciństwem …



.
ja z braciszkiem i Rodzicami nad grobem Babci


Na cmentarz wyruszaliśmy rano, zaraz po Kościele. Dziadziu dawał nam drobne pieniążki, bo po drodze na cmentarz spotykaliśmy sznurki żebrzących „dziadów” Dużo ich było, bo dużo było biedy. Poowijani w łachmany staruszkowie … kładłam pieniążek na ręce i uśmiechałam się. Często któryś z nich pogłaskał mnie po głowie, często babuleńce roześmiały się do mnie oczy, a mnie żal łapał za gardło, że marzną, że biedni, że tacy samotni, że nie mają domu z ciepłym piecem jak ja.  Na cmentarz Dziadziu zabierał dla nas wafel. To kolejne wspomnienie dzieciństwa. Masę do wafla robiło się z gotowanego przez cały dzień mleka, potem ucierało się to z żółtkami margaryną, dodatkiem kakao i olejku arakowego. Oczywiście my z braciszkiem natychmiast po dotarciu na cmentarz stawaliśmy się głodni jak wilk. Ech,czy to nie dziwne, że listopadowe święto pachnie arakowym olejkiem ?

Procesja zawsze była o 16-ej. Niestety, do tego czasu mieliśmy nakazane "zachowywać się jak ludzie i nie wyświnić się !!!". Nooo, bardzo cierpieliśmy z tego powodu oboje. Wyświnianie się do była najprzyjemniejsza czynność, absolutna wolność bez zważania na to czy aby płaszczyk się nie pobrudzi a w rękawiczce nie zrobi dziura .  Procesję prowadził zawsze mój Wujek, który był księdzem.





.
Drugi od lewej to wujek, w czasach mojego dzieciństwa.




Surowy był, ale w kieszeniach zawsze miał dla nas czekoladki.
Wrednie wybierałam malagę, bratu zostawała kawowa.




A to nasz kościół,
z czasów, gdy byłam dzieckiem.


Oczywiście „dziwnym trafem” procesja miała przystanek nad grobem mojej Babci i pół miasta oglądało nas jak jakieś eksponaty. Jak ja tego nie lubiłam. Haniu stój prosto, Witek wyjmij ręce z kieszeni, gdzie są wasze rękawiczki, przestańcie się w końcu śmiać, zostawcie kwiatki w spokoju. Tragedia.  Za to po procesji wyświnianie się było dozwolone, więc oboje z braciszkiem ruszaliśmy w bój !!! Czy udało się Wam kiedyś przecisnąć przez cmentarne krzaki bez pobrudzenia płaszcza ? albo pięć razy przeskoczyć stertę cmentarnych śmieci bez ubrudzenia rajtuzów ? Konia z rzędem temu, komu się udało, bo nam nigdy. A tu jeszcze dochodziło oblatywanie cmentarza "naobkoło".  Co na naszej drodze, to nieprzyjaciel, a gdy jeszcze nieprzyjaciel ogniem zionął to wszystko było na swoim miejscu, tradycji stawało się zadość, wyświnieni byliśmy w pełnym tego słowa znaczeniu - od stóp do głów. Pamiętam też, że zawsze szukaliśmy płonących kolorowych zniczy, a potem maczaliśmy w rozgrzanym wosku palce i robiliśmy sobie kolorowe naparstki. Wszystkie liście i wszystkie kałuże po drodze były nasze !




Kiedy zapadał zmrok Dziadziu zabierał nas na Grób Nieznanego Żołnierza. Świeciliśmy tam świeczki, a Dziadziu opowiadał historie z czasów wojny. Opowiadał je jeszcze długo potem, wieczorem, gdy wróciliśmy do domu. Uwielbiałam słuchać. Dziadziu otwierał drzwiczki od pieca, w piecu buzował ogień, w pokoju było ciemno, a Dziadziu opowiadał, opowiadał, opowiadał ... a za oknem śnieg cicho sypał i sypał, i sypał. Bo w czasach mojego dzieciństwa śnieżne bywały listopady. Pamiętam nie miałam wtedy kozaczków, tylko gumowe niebieskie śniegowce. Zakładałam dwie pary skarpetek, na to koszmarne, patentowe, ciepłe rajtuzy, na wierzchu jeszcze wełniane skarpetki i filcowe papcie, i dopiero nogi do śniegowców. Ma się rozumieć, śniegowce na wyrost kupowane były. Ej, i tak wracałam z nogami zmarzniętymi na sopel, bo oczywiście co najpierw robiłam? najpierw to ja szalałam w śniegu. Dopiero jak śnieg mi się do śniegowców nasypał, to wracałam do rzeczywistości i już grzeczniutka byłam do końca. Co tam śnieg, po powrocie była wielka miednica z gorącą wodą i moczyliśmy w niej nogi "dla zdrowotności" w ostateczności łapał nas katar, a od tego się nie umiera, najwyżej nie chodzi do szkoły.

Takie było to Święto w czasach mojego dzieciństwa …

Teraz nie ma Dziadzia, nie ma Tatusia, procesję prowadzi obcy ksiądz …
no i oczywiście nie wpada mi do głowy dziki pomysł, żeby się wyświnić …


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

środa, 19 października 2016

RUDA MORDA

że brzydko mówię ? mówić brzydko hadko,
gorzej, gdy pomówić przychodzi zbyt gładko ...
Nie o zwykłym mówieniu, będzie więc tyrada,
żeby sens wyłożyć, bajka mi się nada.



 BAJKA O KICI
NIECNOCIE


Nocą, "Pod Rudą Myszą", w karty koty grały.
Kot czarny, kot rudy, myszowaty i biały.




Czarny - ślepia kocie miał diabelsko rude.

*


Rudy - rudy włos miał, nos i uszy chude.

*


Biały - na białej mordce rudą dostał łatę.

*


A myszowaty ... myśli miewał myszowate.


*

Kot rudy spod króla wychodził, niecnota,
czarny kot grywał w piki, zbyt często na kota,
bez opamiętania kot biały blefował,
a myszowaty ? ... myszowaty tylko kombinował !


Kombinował niecnie, jak "tego" uszczypać,
jak mu piaskiem w tryby, lub soli dosypać,
jak to - wszem i wobec, sam będąc "bez winy"-
na talerz wyłożyć kocie "niecne czyny".


Czekał więc okazji, bo miał pomysł dziki,
jak tu szlem rozegrać, by były wyniki.
Podeszła mu karta, wziął się kot do czynu,
lecz kartę rozegrał, bez składu i rymu :


NIE POWIEM , KTO TU OSZUKUJE,
ALE JAK WALNĘ W TĘ RUDĄ MORDĘ !!!


Jak makiem zasiał, cisza wśród kotów nastała.
W mig się kocia kompania w popiół rozsypała.
Kot na kota w bok zerkał, patrząc, czyja ruda ...
Ktoś łapki zacierał : koncept mu się udał !

Koty się wpieniły, ten rudy szczególnie,
na to myszowaty - " mówiłem ogólnie".
Idź stąd myszowaty, na przyjaźni skaza !
On nigdzie nie pójdzie, "nikogo" nie wskazał.

O co kotom chodzi ?! nie kuma kompletnie,
przecież on niewinny, nie wskazał konkretnie, 
poetycką przenośnią wszak jest morda ruda,
niewiniątko oskarżyć kotom się nie uda !!!

....

Rankiem, "Pod Rudą Myszą", w karty koty grały.
Kot czarny, kot rudy, szylkretowy i biały.
A co z myszowatym ? powiem o tym skrycie :
sam pasjansa stawia, w przyjaźni niebycie.




Gdyby ktoś nie wiedział, o kim wyżej mowa,
 pięknie mu się kłania kotka szylkretowa.



Morał z kociej bajki niech Was nie zaskoczy :
Chcesz postawić zarzut ? to prosto i w oczy !
.

*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  


Melduję posłusznie, 
że obiecany ciąg dalszy poprzedniej notki nastąpi  ...


wtorek, 11 października 2016

TAK SOBIE, O SOBIE


STRASZNIE DŁUGIE 
OPOWIADANIE

Zacznę od szkoły, a skończę hen, w malinach ...




zdjęcie z ogólniaka


Włosięta miałam wtedy krótkie i cieniutkie. Pewnego razu ciocia Kajka, siostra mojej babci, zabrała mnie w Warszawie do fotografa, Ubrałam się, w co tam miałam, cioteczka krytycznym wzrokiem mnie obrzuciła i westchnęła - w co ciebie ta Danusia ubiera, przynajmniej włosy sobie zrób, jak trzeba ... i dała mi swoją treskę. Treska, to w tamtych czasach, było coś rodem z księżyca. Z zachwytem sobie ten "ogon" dopięłam.

*

Ale do rzeczy. W podstawówce była z nas nierozłączna trójka - Andrzejek, Henio i ja. Wszędzie razem, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, przyjaźń aż po kres. Na koniec podstawówki postanowiliśmy - idziemy do ogólniaka. Do klasy matematyczno fizycznej. Poszliśmy.  Klasa trafiła nam się świetna, a jaki świetny Pan od matematyki !!! Pan zaimponował nam sposobem bycia, lekkim, ciętym, dowcipem i elegancją w każdym calu. To był prawdziwy rycerz w służbie Królowej Nauk. Nie muszę dodawać, że żeńska część patrzyła w niego, jak w obrazek. Jak tylko Pan "nastał" w naszej klasie od razu zebrał nas do kupki i postawił nam pytanie - co zamierzacie ? kto z was chce tylko zdać maturę, a kto iść dalej, na studia. Mieliśmy się dobrze zastanowić i dać mu za kilka dni odpowiedź . Klasa podzieliła się mniej więcej na połowę. Po decydującej rozmowie Pan oświadczył : w klasie są dwie tablice - ta od okna będzie dla uczniów na studia, ta od drzwi dla uczniów do matury. Jak patrzę wstecz to sobie myślę, że dzięki tej decyzji jestem architektem.

To nie był taki sobie niewiele znaczący podział. Na jednej tablicy pojawiały się zupełnie inne zadania, niż na tej drugiej. Zadania na naszej tablicy rozwiązywaliśmy do momentu osiągnięcia "teoretycznego" wyniku, wtedy następowała ze strony Pana komenda - "siad ! reszta to banalne rachunki" na drugiej tablicy oczywiście wartości liczbowe się podstawiało. W czasie lekcji, to pół biedy, ale w czasie klasówek !!! Pan postanowił wtłoczyć w nasze młode głowiny, że uczymy się nie dla stopnia, a dla siebie. Ech, my słyszeliśmy, że na piątkę to umie Pan Bóg, na czwórkę Pan Nauczyciel, a na trójeńkę my, jak się dobrze postaramy. Nooo fajnie, ale oni takich kryteriów nie mieli. To, co pojawiało się na ich tablicy było zgodne z programem i z tym, co w książce od matmy. To, co się pojawiało na naszej, to już była zupełnie inna broszka, daleko poza szkolny program.

Oczywiście w klasie pojawiły się natychmiast paradoksy, jeden uczeń za normalne zadanie, rozwiązane prawidłowo, dostawał lepszy stopień, niż inny uczeń za karkołomną matematyczną łamigłówkę, rozwiązaną z opuszczeniem drobiazgu po drodze. Gdy ktoś "do matury" zapomniał wpisać dziedziny, przy badaniu funkcji, to Pan obniżał trochę stopień, pouczał, że należy zawsze określać i dopiero w ostateczności słodkim głosem pytał - Iksińska, co to są za liczby ? cicho ... co to są za liczby? ... cicho (Iksińska nie wpadła na pomysł, że rzeczywiste) no, co to są za liczby Iksińska ??? siad ! dla ciebie wszystkie liczby są urojone !!! Z nami się tak nie patyczkował, jak zapomniałam o dziedzinie, to pomimo bardzo trudnego dowodu, prawidłowo przeprowadzonego - lufa !!! Dlaczego dwója ? przecież ja dobrze rozwiązałam. Dobrze ? a dla jakich to liczb dobrze? może zespolonych, co ??? nnnie, wiadomo, że dla rzeczywistych. Komu wiadomo ? tobie ? takie wiadomości, to psu na budę, dwója bez gadania. Tak to zapamiętywało się, na całe życie, że bez dziedziny D=R wszystko psu na budę i figa prawda. Tak to Pan od matematyki uczył nas precyzji. Oj,  ciężko nam się było przyzwyczaić, że stosował dwie różne skale, do oceny naszej wiedzy. Stopnie w naszej klasie były chyba najbardziej niesprawiedliwymi stopniami w szkole. Rady jednak nie było. Najgorzej mieliśmy z wytłumaczeniem tego rodzicom. Na szczęście w tych czasach, w takim przypadku, rodzice raczej nie wpadali do szkoły z dzikim krzykiem, że ich dzieci są psychicznie maltretowane, a kiedy dzieci słyszą - "otworzyć okna, orłów nie ma, nie wylecą " to są poniżane i szkoła wpędza je w kompleksy.  Pan Królową Nauk kochał. Różnymi sposobami do tej matematyki nas zachęcał. Kiedy Pan nadprogramowo zaczął wprowadzać nam całki i różniczki, a chłopaki jakoś tak nie za bardzo się przykładali, to w końcu im wypalił - no panowie, całka to w staropolskim języku dziewica, a wy do dziewic jak do jeża, nie wstyd wam? i co, wstyd było z tym jeżem, więc chłopaki się do całek zabrali ochoczo. Ja sobie na całe życie życie zapamiętałam jedną radę. Pewnego dnia Pan przystanął przy mojej ławce, popatrzył jak się nad zadaniem pastwię i powiedział: Anna - jak nie potrafisz prostą drogą, to przez krzaki, namęczysz się ale dojdziesz. I to jest moja maksyma w życiu zawodowym, zresztą nie tylko.

*

A dlaczego zawdzięczam matematykowi, że zostałam architektem ?.
Jestem z wyżu demograficznego, wtedy dostanie się na architekturę bez punktów za pochodzenie,  graniczyło z cudem. Zdecydowana w szkole to ja byłam "dziko". Raz chciałam być reżyserem, drugi raz chirurgiem, nie da się ukryć pokrewne profesje. Moi dwaj przyjaciele niezmiennie wybierali się na politechnikę. W ostatnim tygodniu, przed składaniem papierów, nagle mnie oświeciło i postanowiłam też pójść na politechniczne studia.  Najbardziej kochałam język polski i królową nauk, a że od zawsze lubiłam rysować, to połączyłam te elementy i wyszła mi architektura. Problem w tym, że ludzie zdający na architekturę, zwykle rok albo i dwa, uczyli się prywatnie rysunku. Ludzie w technikum budowlanym mieli taki przedmiot, jak geometria wykreślna, w ogólniaku tego nie było. Problem w tym, że egzamin z rysunku, to nie egzamin z malarstwa, elementy z geometrii wykreślnej i dobra "kreska", to podstawa.

Lubię ryzyko, więc zaryzykowałam. W razie klęski mogłam przecież zdawać na inny kierunek. Egzamin z rysunków odbywał się u nas dużo wcześniej, niż pozostałe egzaminy na politechnice. Nic dziwnego, to jest pierwszy przesiew. Kandydatów był tabun, chyba z dwanaście osób na miejsce. Kilka dni trwał egzamin. Prawdę powiedziawszy nie liczyłam na zdanie. Ludzie byli doskonale przygotowani. Jeden z tematów : narysuj z pamięci 4 dowolne zabytki. Pamięć i owszem, mam, ale narysować ???! Narysowałam - mgliście nieco i nieco wrażeniowo. Szczęka mi opadła jak zobaczyłam kolegę obok - rysował Bazylikę Świętego Piotra w Rzymie i to z detalami ! Z czym ja do gościa ! Jednak cud się zdarzył i wprawdzie w "stanach średnich", ale zdałam. Fruwałam z radości, światełko w tunelu zamigotało. Jeszcze wszystko przede mną ... Wiadomo, jeśli architekci czymś grzeszą, to zwykle nie jest to matematyka.

Nadszedł termin egzaminów z matematyki. Bałam się straszliwie. To był egzamin pisemno-ustny. Dostaliśmy zadania, po rozwiązaniu była część, przeznaczona na pytania teoretyczne. Ręce mi się trzęsły, zdenerwowana byłam do granic wytrzymałości. Zadania zostały rozdane, uffff - o niebo łatwiejsze, niż na zwykłej klasówce. No tak, może i były łatwiejsze, ale mnie wyleciał z głowy wzór, potrzebny akurat do rozwiązania pierwszego zadania. Pytać sąsiada nie miało sensu, bo tu walka o być, albo nie być. Pokombinować na brudno nie było szansy, bo kartki podpisane i "ściśle zarachowane". A w moim umyśle czarna otchłań, nic, zero, null, wzoru nie pamiętam i marne szanse, że aż tak zdenerwowana, sobie przypomnę. Przypomniałam sobie za to te krzaki. Ano, pani koleżanko, prosto nie da rady to trzeba w maliny, znaczy w krzaki ... Kłujące były. Kombinowałam, jak cztery konie pod górę, coś mi wyszło, ale pewności nie miałam, że to. Ryzyk, fizyk - założyłam, że dobrze wzór wyprowadziłam i zastosowałam go do zadania, pozostałe zadania były normalne. Skończyłam. Zaraz jednak "zaczęła mną targać" niepewność: a jak wzór nie tak ? W końcu doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie niczego już wymyślić, a jak jeszcze posiedzę trochę nad tym, to nie będę w stanie na żadne teoretyczne pytanie odpowiedzieć.

Zamknęłam oczy i podniosłam rękę. Coś się pani stało ? zapytała "wysoka komisja". Już skończyłam, odpowiedziałam. Komisja lekko się zdziwiła - no to proszę bardzo. Podeszłam do stołu, rozłożyłam kartki z zadaniami. To proszę od pierwszego zadania, uśmiechnął się do mnie pan. No, pierwsze to właśnie było to pechowe. Nabrałam powietrza i zaczęłam: wyjaśniłam że "mi się zapomniało" a potem, po kolei, opowiadałam co, z czego, mi wynikało. Przebrnęłam przez ten wzór, komisja miała trochę dziwne miny, ale brnęłam dalej. Podałam końcowy wynik i mówię: teraz przechodzę do drugiego zadania, a komisja na to: jak to do drugiego? a to pierwsze ? Tu zrobiłam zdziwione oczęta, jak to pierwsze ? no proszę dalej, pierwsze, do końca, wyjaśniła Pani z komisji ... Tu mnie olśniło i wyparowałam: aaaa - do końca ! dalej to ja już nie robiłam, bo dalej to banalne rachunki ... Zrobiła się cisza. Tym razem komisja miała zdziwione oczęta - powiada pani: banalne rachunki ? No to my pani już podziękujemy ... !!! Zrobiłam się czerwona, jak ta piwonia, bąknęłam dziękuję, wyszłam na korytarz i dostałam histerii. I co ???? pod salą czekali Andrzejek i Henio. Zdałaś ??? - oblałam !!! ...... Ech, fajnie jest mieć prawdziwego przyjaciela, a jeszcze fajniej dwóch.



po egzaminie
we mgle


Zabrali mnie do domu, pocieszali jak mogli i obiecali, że rano przyjdą i pojedziemy znowu, tym razem zobaczyć wyniki. Nigdzie nie jadę ! Jedziesz, jedziesz ! Rano stawili się obaj i wytargali mnie z domu. Marudziłam jak ta durna, więc na pociąg nie zdążyliśmy, szczęściem był autobus, Pod dziekanatem zebrał się spory tłum, o 12 pani wywiesiła listę. Ja nie idę, znowu zaczęłam histeryzować. Poszedł kolega, wrócił za moment. I co ? jęknęłam. A zgadnij ?  A co mam zgadywać i tak wiem ...
No zgadnij ... ???? ... masz 5 !!!!
Nie uwierzyłam, drugi kolega popędził sprawdzić. Aaale była radość, cała nasza trójeczka z piątkami ! A nasz Pan od matematyki ? Kiedy mu opowiedzieliśmy, tylko się uśmiechnął - wiedziałem, że tak będzie ...

Jeśli ktoś myśli, że to koniec egzaminacyjnych perypetii, to nic mylniejszego. Matematyka na 5 bardzo mi pomogła przy raczej średnio zdanym rysunku. Ogłoszono listę osób, zakwalifikowanych do rozmowy z dziekanem . Hurrrrra - byłam na liście. Ubrałam się niczym pensjonarka, co u mnie w domu raczej trudne nie było i poszłam. Rozmowa wcale nie była taka straszna, jak się spodziewałam, musiałam powiedzieć dlaczego chcę być architektem, po czy dowiedziałam się, że jestem przyjęta na wydział. Wyznaczono mi praktyki studenckie na wrzesień. Wybiegłam na skrzydłach. Fruwałam, niczym ta gołębica, przez cały tydzień.

Po tygodniu spadłam na twarz - uczelnia z przykrością mnie informowała, że z powodu braku miejsc jednak się nie dostałam, mogę zdawać egzamin z fizyki na inny kierunek politechniczny. Lepiej nie mówić, w co wpadłam, ale rodzice i koledzy jakoś mnie do pionu postawili.  Niestety, z fizyki to ze mnie nie tylko orzeł, ale nawet kawka, nie była, o wzlatywaniu na wyżyny nie było co marzyć. Wiedziałam mniej więcej tyle, ile w książce, niestety, z akcentem na mniej, a do tego ja pisałam zadania domowe z polskiego koledze Heniowi, a kolega Heniu dawał mi zadania z fizyki. Wpadłam w popłoch, trzy dni ryliśmy jak dzięcioły. Chłopcy wybierali się od początku: jeden na elektronikę, drugi na chemię, więc mieli fizykę w jednym palcu, obaj robili, co mogli, żeby ze mną braki nadrobić. Przyszedł egzamin i ... sprawdziło się powiedzenie naszego Pana od matematyki "masz więcej szczęścia, niż rozumu" zadania mi podeszły, była optyka, dostałam całą czwórę. Uffff - cud. Przy średniej 4,5 miałam możliwość wyboru kierunku. Matuniuuu, jaka ja byłam durna ... wybrałam sobie romantyczny kierunek (???) czyli ochronę środowiska, czyli inżynierię sanitarną. Po raz drugi poszłam do dziekana na rozmowę, tym razem do "sanitarnego" dziekana. Weszłam, rozłożył moje papiery, popatrzył na mnie takim wzrokiem, jak na rozduszoną żabę i lodowato oświadczył - widzę pani była na architekturze, widzę ma pani 4,5 ja panią muszę przyjąć, nie mam wyboru, ale my tu baaaardzo nie lubimy artystów ! Koniec rozmowy. Ojjjj - koszmar.  I ja miałam pięć lat się tam mordować ?

Zrobiło mi się strasznie smutno, wyszłam z gmachu inżynierii i zniechęcona poczłapałam do "mojego" trochę sobie pomarzyć.  Architektura była na uboczu, przed budynkiem piękny staw ... usiałam sobie na ławce i z żalem patrzyłam na łabędzie ... eeech, życie. Przypadkiem na sąsiedniej ławce siedziało kilka osób, które pamiętałam z egzaminów. Dostałaś się ? Nieeeee, a wy ? Też nie, ale my właśnie piszemy odwołanie, wiesz jaka była afera ? Nie, skąd, nic nie wiem. Nastawiłam uszu, okazało się, że już po przyjęciach przyszła "z góry" dyrektywa, że wydział wygląda na zbyt elitarny, za mało ludzi z punktami za pochodzenie, należy wprowadzić korektę. No to wprowadzili. Jak się dowiedziałam, to też kurcgalopkiem napisałam odwołanie. Nadzieję miałam niewielką, ale okazało się, że prawie wszyscy przyjęci a potem wywaleni, odwołania napisali. Chryja się zrobiła niewąska ! Chcąc, nie chcąc, rektor stworzył dodatkową, czwartą grupę. Wróciłam więc na moją architekturę. Nota bene nasza grupa była potem najfajniejsza i najbardziej bojowa. To u nas kolega rysował świnki z dymkami "związek radziecki to ja" to z ćwiczeń w naszej grupie pani od nauk politycznych wypadała z sali czerwona, bo niezmiennie pytaliśmy o Katyń, to nasza grupa najczęściej maszerowała do dziekana, na dywanik, wprawdzie maszerowaliśmy, ale ... ale włos nam nigdy nie spadł z głowy, wykładowców i profesorów mieliśmy cudownych, wspaniałych, cały Lwów, a jaka kultura !!! chyba nas, niepokornych trochę lubili ?

*


Miałam skończyć w malinach, ale tak rozwlekłam szkołę, że maliny będą w przyszłej notce. Opowiem, jak to sobie przez te krzaki, nie posiadając odpowiedniego programu, na piechotę i domowym sposobem, kombinuję memy i różne "efekty specjalne " na użytek blogowy.



.
Ot, choćby taką jesienną impresję.
W rzeczywistości to bardzo jaskrawa fotografia


*



                        z nieśmiałością polecam Malina M *                           

strona liiil  

poniedziałek, 3 października 2016

COŚ NA SMUTEK


COŚ 
NA SMUTECZEK


Kiedyś nazwałam go *kwitnąca jabłoń * …





Miał prześliczne kwiaty - wielkie i białe i maleńki zielony pączek. Kwitł dla mnie przez kilka tygodni, a potem kwiatki opadły, pozostał suchy badylek i cztery liście, smętnie zwisające jak krowie języki. Był taki beznadziejny, właściwie nadawał się na śmietnik. Ale szkoda mi było tej jabłonki, zawsze to coś żywego … i tak zamiast do kubła powędrował na okno, w ciemny kąt, za zasłonę. Stał tam spokojnie aż do mojego wyjazdu ca wakacje, a potem, razem z innymi powędrował na stół i został oddany pod opiekę mojemu Braciszkowi …

Po dwóch tygodniach odpoczywania na moje nieśmiałe pytanie – Wituuuś jak tam kwiatki ??? usłyszałam „o, jasny gwint ! ! !” Jak wróciłam po trzecim tygodniu przywiędłe kwiatki stały w bajorkach, za to na mnie czekała NIESPODZIANKA – moja jabłonka zakwitła … i to jak ! ! ! … aż osiemnaście cudownych kwiatów …






.
piękne i niesamowite …





.
Dlaczego wracam do tej historii sprzed lat ?
Czasem wydaje mi się, że jestem beznadziejna, że wszystko jest bez sensu, a moich bliskich spotykają same kataklizmy. Gdy im się coś dzieje wpadam w dziki popłoch. Nic, tylko czarne chmury, ciemne tumany, szara mgła, suchy badyl i liście, jak krowie języki ….

Ale zawsze przyjdzie to COŚ, jakiś drobiazg i życie znowu staje się piękne. Trzeba tylko złe przetrzymać, trzeba pokazać mu język, a wtedy złe odwróci się na pięcie i obrażone odejdzie w siną dal.

NA SMUTEK najlepiej pomaga przyjazny uśmiech …
Na brak optymizmu dobry jest optymizm przyjaciół, a na szare dni i brak perspektyw w mig poradzi taki mały i biały wesołek …




                             przywędrował sobie z internetu
                             i od razu zawojował moje serce …

        
           

a tego ja fotografowałam
też piękny … chociaż taki bardziej filozoficzny ...


*
Każdego z nas domowe kłopoty dopadają, osaczają, tłamszą, przyduszają i co tam jeszcze, ale kiedy w końcu dobrze się kończą, to - chwilo trwaj, niech żyje życie  !!! Mój bratanek ma uratowane oko ...

Obiecałam niedawno mojej koleżance, z klubu zdołowanych chałwianek, takiego małego, białego pocieszacza. Wprawdzie obiecałam już kilka dni temu ale biały jegomość dopiero dzisiaj tu przywędrował. Cóż - w końcu lepiej późno, niż wcale.


kici, kici, kici ... biały koleżko 
CZYŃ SWOJĄ POWINNOŚĆ


*


                       z przyjemnością polecam Malina M *