poniedziałek, 25 lipca 2016

Z NADZIEJĄ W SERCU


I Z RADOŚCIĄ

czekam na przyjazd Papieża Franciszka
przeżywam z młodymi tę atmosferę poszukiwania, dzielenia się ...
otwarcia na innych, bycia w drodze ...






Nawet znaczek sobie zrobiłam, bo jakże bez znaczka ?
Ich znaczek jest młody, kolorowy, radosny, mój świeci światłem odbitym.



.
Fakt - gdzie mnie tam do młodości ! ale ... ale taką radość to ja akurat poznałam bardzo dobrze. Radość szukania Boga, radość bycia razem z innymi, radość spotkania. Do dzisiaj pamiętam, nie sztuczną, nie udawaną, nie wykreowaną, nie dlatego, że wypada się cieszyć, taką radość z głębi serca, najprawdziwszą, z prawdziwych. Do dzisiaj pamiętam nadzieję i wyczekiwanie. Ja tych młodych rozumiem, dla nich jakakolwiek trudność, niedogodność nie jest poświęceniem, jest drobiazgiem, to dla nas byle kretowisko górą nie do przebycia czasem się wydaje, oni góry pokonają tak, jakby były tylko pagórkami. Ta radość daje im siłę. Uwierzcie mi, takie przeżycia zostawiają ślad w osobowości młodego człowieka, ślad na całe życie Skąd wiem ? bo i w mojej osobowości odbiły niezatarte ślady. Wiem jak to jest, poznałam, zakosztowałam, przeżyłam, przewartościowałam. Zostało mi. Ciągle jestem w drodze.

Pamiętam taką atmosferę z dawnych pielgrzymek. To jest inny świat. To wszystko, co widzimy w telewizji, te bilety, gadżety, politycy, ochrona, to wszystko tylko otoczka, sens jest gdzie indziej. Więc czekam z nadzieją, że coś się stanie, że przynajmniej oni, młodzi, wyrwą się z tego dziwnego, zamkniętego kręgu, jakim powoli się stajemy, że się otworzą na tych innych, że przekroczą siebie, że przekroczą własny strach, że Papież porwie znowu, szeroko otworzy okno, wpuści powietrze, że złapiemy oddech i nie będziemy już tacy tylko dla siebie, tylko u siebie, tylko dla swoich, my, nam, o nas, dla nas i tak dookoła wojtek. Mam cichą nadzieję, że wróci świat naszych wartości, że powoli się to poskłada, jak puzzle, w dawną całość, w dawną prostą prawdę o ewangelicznej miłości bliźniego ... miłości pewnie nikt nie musi nas uczyć, ale kim jest bliźni to by już się przydało. Mam nadzieję, że młodzi, tak jak kiedyś my, zapamiętają lekcję, że lekcję od Papieża dostaną, że potrząśnie ...
bo jak nie On to kto ?


TAK BYŁO

Czas kiedy i ja byłam, jak oni teraz, młoda. Szukając drogi, szłam ...
Dziesięć razy pieszo wędrowałam do Częstochowy.
Za każdym razem ponad trzysta kilometrów w dziewięć dni.

Najpierw była 267 Piesza Pielgrzymka Warszawska.
Akademicka grupa 17, żółta siedemnastka czyli "słoneczka".
1978 rok. głęboki PRL a tu kawałek wolnego świata. Studenci z całej Polski. Idą, modlą się, słuchają, dyskutują o wartościach, o życiu, o wierze, o problemach, o wolności i wreszcie śpiewają czasem pięknie a czasem trochę ryczą, jak kto potrafi, nie ma znaczenia.







.
Z Warszawy wychodzimy wczesnym rankiem, po Mszy w Kościele świętej Anny. Na ulicach tłumy. Zaskakuje mnie, że ludzie wcale się nie boją. Wiele rąk uniesionych do góry z charakterystycznym  V.  Machają do nas, śpiewają z nami, mamy z niemowlakami podbiegają do naszej grupy i proszą nas o błogosławieństwo dla ich dzieci i o modlitwę ...
mam pełne oczy łez.





.
Trudno opowiedzieć wrażenia, trudno oddać tamten klimat.

To coś pomiędzy radosnymi Światowymi Dniami Młodzieży a spływami kajakowymi, jakie odbywał Karol Wojtyła ze studentami. Do tego jeszcze młodzieńczy bunt i coś z walki o wolność. Nie boimy się chociaż wiemy, że grupa nafaszerowana sb-kami jak dobra kasza skwarkami.
Wiemy, że nasze fotografie trafią gdzie trzeba.
Do tych wszystkich wrażeń dochodzi jeszcze coś - ogromny wysiłek, przekroczenie siebie. Ale o tym dowiadujemy się trochę później.





.
Nogi niosą same, śpiew na ustach, zmęczenia ani śladu.

A potem pierwszy pielgrzymkowy przystanek w Raszynie. Siadamy na trawie, zdejmujemy buty i upssssss pierwsza przykra niespodzianka. Patrzę na swoje nogi a tu dziewięć wielkich bąbli . Ojjj - jak tu nogi z powrotem do butów włożyć i przejść następne kilometry. Polak mądry po szkodzie ale przed szkodą to z mądrością też czasem nie za bardzo .
Durna byłam jak nie wiem co. W regulaminie stało "wygodne obuwie na zmianą. No to ja, o naiwności, wzięłam dwie pary tenisówek. Z Warszawy oczywiście wyszłam w tych ładniejszych, białych, sznurowanych. Odparzyły nogi popisowo.

Potem, kolejno, szłam w 268 i 269  Pieszej Pielgrzymce Warszawskiej.
A potem to już odłączyliśmy się od warszawskiej i powstała 1 Piesza Pielgrzymka Wrocławska. I dziecko żółtej warszawskiej siedemnastki, czyli zielona wrocławska akademicka dwójeczka. Szłam w niej siedem razy chociaż studentką już nie byłam. Szli w niej studenci i studentki poznane na warszawskiej. Szli naukowcy. Kiedyś szedł nawet rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Studenci z upodobaniem zwracali się do niego "bracie" jak do każdego innego pielgrzyma.




Pierwsza wrocławska
to była całkiem eksperymentalna pielgrzymka.

Eksperyment zaczął się już pierwszego dnia. Trasa warszawskiej sprawdzana od 267 lat prowadziła zawsze tą samą drogą.A trasę wrocławskiej dopiero wytyczono. Na mapie. Oczywiście sprawdzono też częściowo częściowo idąc a częściowo jadąc samochodem . No i pierwszego dnia miało być 36 kilometrów. Było 50. Po drodze trafiliśmy niechcący na jakiś poligon, z daleka słychać było odgłosy wystrzałów a na dokładkę po polu biegał rozzłoszczony byk.
Upał był niemiłosierny. Na bazę dotarliśmy o drugiej w nocy. Jak dotarliśmy tego nie wiem. A tu jeszcze trzeba było namioty rozbić. Że te namioty nam się nie pozawalały to chyba cud, bo nikt nie miał siły śledzia wbić w ziemię. Na drugi dzień ogłosili nam wolne. Nie zapomnę kolegi z sąsiedniego namiotu, rankiem chwycił buta i jak oszalał gonił po ściernisku koguta. Kogut z samego ranka nas odwiedził i wydzierał się niemiłosiernie ... a my chcieliśmy tylko spać !







.
Właśnie wychodzimy z Wrocławia.
Wszyscy tacy czyści, domyci i wypoczęci.

Najbardziej zapamiętałam pierwszą pielgrzymkę w stanie wojennym. Zakaz zgromadzeń. Pozwolenie na pielgrzymkę udzielono ale ostrzegano nas żeby nie iść. Wiedzieliśmy, kto w grupie jest esbekiem. Oczywiście oprócz tego, o którym wiedzieliśmy, byli jeszcze inni. Ksiądz ostrzegał nas, wiedzieliśmy co można mówić, jak można mówić. Oczywiście agenci szybko działalność rozpoczęli. Nagle, dziwnym trafem, popsuło się nagłośnienie. I to w kilku grupach. Nie ma nagłośnienia, nie ma śpiewu, nie ma konferencji . Wieczorem, na bazie,  nasi spece od nagłośnienia sprawdzili. Okazało się, że w kablach (to były dwużyłowe kabelki) znaleźli mnóstwo szpilek, tak sprytnie wpiętych, by połączyć ze sobą te dwie żyły. Od tego dnia kabelki nosiły wyłącznie dziewczyny. chłopaki mieli zakaż. Sprzęt przestał się psuć.
Czasem pod pole namiotowe podjeżdżał żuk, wypełniony skrzynkami z piwem. Różni dziwni faceci z aparatami kręcili się wokół , gotowi fotografować, jak to pielgrzymi się upijają. Śmieszni ludkowie, każdy głupi poznał się na tej prowokacji.





.
Najgorzej było na Mszach. zwłaszcza gdy gromadziły się wszystkie grupy pod gołym niebem. Pamiętam jedną Mszę, kiedy nad ołtarzem latały helikoptery, tak niziutko, że zagłuszały wszystko.
Naszej grupy nie wpuszczono wtedy do Klasztoru główną drogą, czyli Alejami Najświętszej Marii Panny. Szliśmy z boku, od strony kościoła Świętej Barbary. Śpiewaliśmy "Pieśń Konfederatów Barskich" :

"Nigdy z królami nie będziem w aliansach
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi."

Pełno było milicji i zomo. Wszędzie stały ich motory. Na chodniku zomowiec, w białym kasku i białych rękawiczkach, regulował ruch pielgrzymów. Koleżanka podbiegła do niego i wręczyła mu bukiet kwiatów. Popatrzył wściekły ale nic nie zrobił.

Szliśmy w skwarze i w deszczu i podczas burzy.
Każdy miał przy sobie chlebak a w nim blaszany, półlitrowy garnuszek, jakąś kanapkę, bidon z kawą albo z wodą, podręczne leki i płaszcz przeciwdeszczowy. Swetry zawiązywało się wokół bioder. Na głowie albo chustka, albo czapka, albo kapelusz. Zdobycie pielgrzymkowego stroju to był wtedy nie lada wyczyn. Buty - wiadomo ale skąd zdobyć 9 podkoszulków ???. Podkoszulek bawełniany to wówczas był rarytas. O skarpetach nawet nie mówię. Rajstopy dostawało się na Dzień Kobiet ale skarpety ! ja miałam młodszego braciszka no i tatusia. Obydwu doszczętnie obdarłam i z podkoszulków i ze skarpet. Coś tam na podkoszulki naszyłam i było. Spódnice miałam niestety tylko satynowe, w kwiatki. Dzisiaj pewnie żadna dziewczyna tak by się nie wybrała.

Idziemy przez las. Chwile na refleksję , na modlitwę.
O czym myślę ? Przepraszam ... dziękuję ... proszę ...



... Matko, która nas znasz,  z dziećmi swymi bądź
Na drogach nam nadzieją świeć, z Synem swym, z nami idź


A teraz opowiem
jak wyglądał przeciętny dzień na pielgrzymce.

Pobudka o piątej albo o szóstej.
Składanie namiotów i bieg do kuchni polowej, z bidonem, po kawę. Każdy pielgrzym mógł dostać czarną kawę zbożową, bez cukru. Prowiant mieliśmy własny. Nasza mała studencka grupka żywiła się zawsze wspólnie. To były niestety czasy, kiedy jedzonka w sklepach nie było. Cudem zdobywaliśmy puszki konserwy "turystycznej".
No - pycha !!!. Każdy z nas miał po 9 konserw, identycznych. Wrzuciliśmy je do jednego wora, do tego ktoś przezornie miał kilka cebul a ktoś inny trochę cukru i wszystko. Dziewczyny robiły śniadanie a chłopcy taszczyli nasze bagaże na żuka. Oczywiście my zawsze byliśmy grupa pościgowa. Dziesięć minut spania dłużej a potem pędem przez kilka grup do naszej. Chlebaki nam podskakiwały, przywiązane garnuszki też a pielgrzymi z sąsiednich grup takim ofermom jak my, bili brawo.




.
ooo - to właśnie niedobitki
Docierają z pola namiotowego do ostatniej grupy.

Zwykle było 6 etapów. Szliśmy ze śpiewem. Różne to były piosenki i pielgrzymkowe i całkiem świeckie. Niewielkie fragmenty trasy wiodły szosami, przeważnie szło się przez lasy. polnymi drogami
Kiedyś, przez dziewięć dni żar lał się z nieba, całkiem jak teraz. Etap przez piaski, tak zwaną pustynię, pokonywaliśmy z ustami zasłoniętymi chustami. Ludzie wynosili na drogę wiadra z wodą do picia. Wtedy powstało nasze pielgrzymkowe powiedzenie "ani cienia bożego"

Innego roku przez dziewięć dni lało niemiłosiernie.




Kałuże, jak kałuże, ale rozdeptane przez kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów to już tragedia, no i ślizgawka.
Zgadnijcie komu się przytrafiła jazda figurowa ? No oczywiście że byłam to ja.! Ciapnęłam siedzeniem w sam środek kałuży. I chociaż pielgrzymka pokutna to ja ze śmiechu nie miałam siły wstać i siedziałam w błotku aż mili braciszkowie mnie wyciągnęli.

Idąc w tak wielkiej grupie nie używa się parasoli. Wieczorem, na bazie, wszystko ma się mokre od butów aż po gumę od majtek. Jedyna rada połączyć się w trójeczki ze wspólnymi plecakami. a w nich wspólne bardzo mokre, średnio mokre i suche. Ej - kiedyś w deszczu jeden namiot spłynął. Nocowaliśmy w drugim, na siedząca. osiem osób w trójce, jak te śledzie.



... Królowo ognisk rodzinnych przyjdź i drogę wskaż
Królowo Matko Kościoła do Syna swego nas prowadź


Przystanki po drodze. Ufff - pełnia szczęścia.
Nareszcie można nogi rozprostować, zdjąć buty i skarpety, wyjąć z chlebaka zdobyczne kanapki.






.
Jedliście kiedyś zupę z gwiazdami ?

Wspaniale smakuje. Jechała z nami kuchnia polowa. W wielkich kotłach gotowali zupę dla wszystkich. Czy ktoś pamięta z dawnych czasów zupę ogonową z torebki ? to właśnie było "takie coś" W środku pływał drobny makaronik w kształcie gwiazdek z dziurkami. Apetyty tak nam dopisywały, że te gwiazdy wydawały się najwspanialszym rarytasem. Każdy dostawał zupę do blaszanego kubka. Po obiedzie kubek wycierało się trawą. Przydawał się w czasie drogi, gdy mieszkańcy wynosili nam wiadra z kompotem.
Dzielili się z nami czym mieli. Przed domami ustawione były często stoły a na nich kanapki, kiszone ogórki, owoce, czasem nawet ciasto.




.
Przystanki w deszczu . Odpoczynek w zbożu.
Brrrr - zimno i wszystko mokre. Po co mi ta chustka na głowie ? chyba, żeby nie straszyć pielgrzymkową fryzurą.

Po drugiej stronie drogi, w zbożu stoją snopki. Pod snopkami przysiedli pielgrzymi. To spowiedź. Spokój, wystarczająco dużo czasu na rozmowę, na zastanowienie , na refleksję nawet na wspólne zmierzenie się z problemem ... Bardzo wielu pielgrzymów wybierało ten rodzaj spowiedzi. Księża szli też często za grupami, można było podejść i odbyć spowiedź w drodze. Nikt nie przeszkadzał.




... Co jest najważniejsze, co jest najpiękniejsze
co prawdziwe, jedyne, największe, za co warto życie dać

Msza Święta polowa.
Najważniejsza część pielgrzymkowego dnia.. Za każdym razem głębokie przeżycie. To były zupełnie inne Msze. Wśród drzew, na polach. Jedna szczególna. Odprawiana o czwartej nad ranem. Nigdy nie zapomnę ołtarza i słońca, które wschodziło w czasie Przeistoczenia.




.
Mstów - pod samą Częstochową.
Msza na rozległych łąkach, nad wodą.
Najpierw rozbijamy namioty, przebieramy się i podobni do ludzi idziemy. Już możemy powiedzieć, że doszliśmy. Częstochowa na wyciągnięcie ręki. Docieramy do celu.

Jak dobrze, że wody będzie pod dostatkiem.
Czasami, niestety, wody bardzo brakuje. Pamiętam takie dni, kiedy nie było w czym umyć nóg. Strach się przyznać ale myliśmy nogi w czarnej kawie. Biedni chłopcy tego dnia do golenia też kawy używać musieli.
Jak mus, to mus.




.
I tak bywało, niestety.
Zwłaszcza w duszne i upalne dni.

Szczęściem służby medyczne dobrze działały. Po krótkich pobytach w punkcie medycznym delikwenci wracali na trasę. Czasem ktoś słabszy przejechał etap albo i cały dzień odpoczywał na bazie.
Od razu wyjaśniam - na tym zdjęciu to nie ja padłam.

Ja na kilku pielgrzymkach pełniłam rolę siostry medycznej..




.
Tutaj dopiero się przyuczam.

Naszą sanitariuszką była siostra zakonna Józefa. Fantastyczna siostra , taka "męska" odporna na wszystkie trudy. Właściwie nie ma co się dziwić bo to siostra ze szpitala, instrumentariuszka z chirurgii. "Operowała" brata przewodnika aż miło ! Brat porządkowy musiał go trzymać, żeby wrzasku nie było.
Rok później wyruszyłam uzbrojona w igły, strzykawki, rękawiczki , gaziki, bandaże i inne takie okropieństwa. Do dzisiaj pamiętam pigmentum castellani. A rapacholin jest dobry na wszystko, nawet na pielgrzymkową depresję, zwłaszcza dla maruderów z grup pościgowych.




.
Grupa pościgowa

czyli silna grupa pod wezwaniem, czyli my dziewczyny. No, tym razem padłyśmy nie na żarty. Usiadłyśmy sobie w rowie i postanowiłyśmy umrzeć ze zmęczenia. Niestety, zaprzyjażniony brat porządkowy wrednie doniósł bratu przewodnikowi czyli księdzu . No i ksiądz doholował nas, znaczy, czarne owce, do reszty stada.
Popatrzcie na moje nogi. Zamiast ślicznych białych tenisówek mam pożyczone od kolegi męskie sandały, 5 numerów za duże. Nogi mam włożone do plastikowych woreczków bo tego dnia lało. No szyk paryski.

Wieczór zapada, grupy pielgrzymkowe zbliżają się na nocleg do bazy.




... Zapada zmrok, już świat ukołysany, 
znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak
Panience swej piosenkę na dobranoc, 
zaśpiewać chciej w ostatnią chwilę dnia

Wszystkie grupy tradycyjnie śpiewają tę samą piosenkę, po cichu nazywamy ją "pościelówą"  Nam dobrze, bo już doszliśmy. Namioty nieco pływają ale co tam ! jakoś dało się rozbić. Zresztą czy mokro od góry, czy od dołu to i tak chyba już wszystko jedno.

Jutro Górka Przeprośna.
Każdy z nas weźmie ze sobą kamień symbolizujący to, co obciąża nasze sumienia. Poniesiemy te kamienie na samą górę.
A na górze święto - wszyscy sobie dziękują, przepraszamy się za psikusy i takie tam różne, co po drodze.
Na górce przewodnicy fruwają.





.
To zdjęcie grupy franciszkańskiej.

W naszej grupie brat przewodnik co roku też tak fruwał.
Gorzej było z siostrą Józefą. Poooofrunęła a potem łuuuup o ziemię!!! Gapy nie złapały ! Wcale się na gapy nie obraziła. Śmiechu było co niemiara i co roku wspomnienie "upadku".




... Z modlitwą i pieśnią idziemy
do miejsca świętego na ziemi
do Matki Najdroższej, by hołd oddać Jej
i złożyć u stóp Jej serce swe 


I pomyśleć - jak dawno temu temu ja byłam młoda ...
eeech - tak bym zjadła garnuszek zupy z gwiazdami


WRÓCIŁAM TU NA CHWILĘ DO WSPOMNIEŃ
dlaczego akurat tych z pielgrzymek ? Na Światowych Dniach Młodzieży z Janem Pawłem II, w Częstochowie, też byłam. To dla mnie są zdarzenia "bliskoznaczne" wróciłam  akurat do pielgrzymek, bo tylko pielgrzymki mogę zdjęciami udokumentować. Na ŚDM byłam tylko kilka godzin, z przejęcia jakoś nikt wtedy nie zabrał ze sobą aparatu.


*

DZISIAJ

Dzisiaj swoista PIELGRZYMKA. Młodzi z całego świata właśnie docierają do bazy, na ostatni przystanek. Dzisiaj nie ma problemu z jedzeniem, nie na problemu z ubraniem. Nikt nikogo tak nie śledzi, nie donosi, gdzie trzeba. Za uczestnictwo nie płaci się stanowiskiem, ani karierą. Wszystko jest bardziej dograne, usprawnione. Jest telewizja i wspaniałe cyfrowe fotografie, społecznościowe media. Czy jest łatwiej ? nie wiem.  Trzeba przecież siebie pokonać, własną słabość. Jest inaczej ale sens i cel pozostał ten sam.

Macham do Młodych ! jak nas, na naszych drogach, czeka was  upał, spiekota,"ani cienia bożego" ulewy, burze, błoto, ale co tam, wiem, że czekacie na coś bardzo szczególnego i mam nadzieję, jak kiedyś my, tak teraz wy się doczekacie ...

*

Czasem spotykam moich, czyli znajomych z tamtych, pielgrzymkowych dróg. O, choćby tu na blogu, spotkałam Tomasza i wcale nie wydaje mi się dziwne , że zrozumieliśmy się od razu, że nawet poglądy na życie, współczesny świat, na na politykę mamy podobne. Buszując po fejsie natknęłam się na dwóch moich pielgrzymkowych nauczycieli.  Obydwu pamiętam z trasy. Miło było spotkać teraz Profesora Wiszniewskiego i ojca Ludwika Wiśniewskiego.






 Przytoczę fragment:

"To jak pan wyobraża sobie kształcenie patriotyczne?

- Uważam, że kształcenie obywatela na patriotę jest niepotrzebne. Bo patriotyzmu nie można nauczyć kogoś na pamięć, tylko trzeba go doświadczać na przykładach w życiu codziennym. Dla mnie wzorem dobrego człowieka i patrioty jest ojciec Ludwik Wiśniewski, który nie tylko wzywał do patriotyzmu, ale dawał jego przykłady. Kiedy w 1981 roku zomowcy rozbili nasz strajk okupacyjny w gmachu głównym Politechniki poszedłem o 4 rano do budynku D1. Wszedłem do sali, gdzie trwał wiec strajkowy i zobaczyłem piękną, biało-czarną sutannę ojca Ludwika. On pokazywał patriotyzm swoim życiem.
Jestem dumny, że Politechnika Wrocławska zapisała w historii bardzo ładną kartę niepodległościową począwszy od wielkiej demonstracji w październiku 1956 roku".





Mój świat, niegdyś moja Alma Mater i jej niegdysiejszy rektor, kandydat na premiera, minister nauki, brat Andrzej, jak się do niego zwracaliśmy na trasie. Na pytanie, czy w rektoracie można tak samo, odpowiadał z uśmiechem - kto się odważy, proszę bardzo. Żałowałam, że wcześniej studia skończyłam, ja bym tam się odważyła.



.
A to ojciec Wiśniewski, nasz brat Ludwik, duszpasterz akademicki, w PRL działacz opozycyjny, głęboki myśliciel, wychowawca młodych mojego pokolenia, według niejakiego Terlikowskiego "twórca sekty".



to nie historia, to koniec 2015 roku


Dzisiaj obaj są drugiego sortu, jak Tomek, czy ja. Dziwny jest ten świat.
Pamiętam ich nauki o wierze, o solidarności, o uczciwości i o wolności ...
zostało mi do dzisiaj i to całkiem na serio.


*




*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          
strona liiil  

czwartek, 14 lipca 2016

LATO, LATO



DAM CI RÓŻĘ




eeee - lepiej ci nie dam, bo niegrzeczne jesteś !Upały, burze i nawałnice, co ty sobie wyobrażasz ? hę ?!! Nie takie lato, latoś bywało. Nie takie !






.
W czasach gdy byłam dziecięciem lato było najpiękniejsze na świecie i morze też było najpiękniejsze na świecie !

 

.
Ech, koniec lat 50-tych w Sopocie, woda w morzu taka czysta, braciszek raczkował w piaseczku, a ja biegałam z wiaderkiem i weloniaste meduzy łowiłam, i zielone rybki też ... a łopatki używałam głównie do nasypywaniu piasku na głowę braciszka, a co - podła byłam !



 .
To były czasy ! Kto miał łopatkę i wiaderko ten rządził. Wzbudzał respekt nawet jeśli był straszliwym zmarzlakiem i maruderem.




.
Jeździliśmy co roku do cioci Zosi, nazywanej przez wszystkich w rodzinie Lasią. Nikt się specjalnie nie zastanawiał, skąd takie imię. Lasia, to była Lasia i już. Może to zdrobnienie od Laszki ? Ciocia Zosia to siostra mojej babci Walerii, jedna z ośmiu szalonych sióstr-kresowianek. Pamiętam ją dokładnie taką, jak na tych zdjęciach.




Ciocia Zosia … Lasia … 
wspomnienie cudownego dzieciństwa

Pięknie śpiewała i grała na fortepianie. W młodości , jeszcze na Kresach była nauczycielką, później dawała prywatne lekcje gry. Zosia zawsze była zadbana, uczesana, pięknie ubrana … romantyczna … chodziła z głową w chmurach, jakby rzeczywistość nie była w stanie jej przydeptać, jakby zło nie miało do niej dostępu. A przecież tyle zła przeżyła ... Ocalała z rzezi tylko dzięki staremu Ukraińcowi, który wywiózł ją z trójką maleńkich dzieci ze wsi do rodzinnego Złoczowa. Pani o nic nie pyta, pani zabiera dzieci i ucieka ! Rano gruchnęła wieść, że Ukraińcy spalili całą wieś. To była Huta Werchobuska albo Pieniacka, tego dokładnie nie pamiętam, bo obie Huty w opowiadaniach się przewijały. Przewijała się też wojna, rany, nagła rozłąka z dziećmi, ocalenie i powrót do rodziny a potem wyjazd z Kresów do nowego miejsca na ziemi.

Ciocia mieszkała nad samym morzem, biegaliśmy więc na plażę boso i w samych kąpielówkach. Dróżka przez ogródek, przecięcie promenady i już wejście na dziką plażę. Na plaży suszyły się sieci i pełno było czarnych muszli. Ciocia była bardzo kochana, łagodna, taka nie na dzisiejszy świat. Wszystkie dzieci wprost Ją uwielbiały i nie da się ukryć, wyłaziły Jej na głowę, a Ona, ze stoickim spokojem, zgadzała się na zasypane piaskiem schody, wiaderka w wannie, hodowlę rybek i meduz w szafliku. Wynosiła nam na plażę gotowany bób i chleb z cukrem, no i kupowała lody na patyku. U Lasi można było wszystko. Z Rodzicami to nie było już tak słodko: łopatka na schodach - srrrru, na lody szlabanik.




Na plaży genderowo - braciszek i ja w takich samych majtkach.
Biegaliśmy po plaży do upadłego i najchętniej wpadaliśmy z impetem w te sieci. Oczywiście jak nikt nie widział. Nic to, że można się było w sieci zaplątać. Gra była warta świeczki, bo w sieciach pełno było czarnych muszli, każde z nas chciało pierwsze znaleźć żywą "szczeżuję". Nasłuchaliśmy się opowiadań o meduzach i szczeżujach to nic dziwnego że nawet perła nam się marzyła. Nie znaleźliśmy nigdy nic żywego, ani perłowego, za to największe sieciowe szaleństwa zakończyły się złamaną nogą braciszka i moim karnym wyjazdem na kolonię. Do Pucka.




.
Taki był Sopot lat pięćdziesiątych. Wakacyjny lipiec, środek sezonu, a tu plaże puste i czyste ... jak się dobrze przypatrzeć, to znajome budowle w oddali majaczą i molo widać, i kosze na strzeżonej plaży.





 .
Sentymentalny powrót do dzieciństwa. 


To zdjęcie zrobiłam kilka lat temu. Dawny dom Lasi przy promenadzie. W dawnym ogródku stoją parasole, ale dróżka przez ogródek została taka sama, jak w czasach mojego dzieciństwa. Strzałką zaznaczyłam moje "okno na bezkres oceanu" jak je wtedy górnolotnie nazywałam. Tyle razy stałam w tym oknie, tyle razy patrzyłam w dal, na rozzłoszczone morze, na horyzont, na statki, na ognistą kulę słońca, która topi się w morzu. Szumiało najpiękniej na świecie. Z szumem zasypiałam, z szumem się budziłam. O świcie otwierałam okno i słuchałam terkotu rybackich kutrów, patrzyłam jak rybacy uwijali się, niczym mrówki. Lubiłam patrzeć na sieci. Suszyli dokładnie naprzeciwko naszego domu.

Nie ma już Lasi, nie ma tego domu. Na jego miejscu stoi już pensjonat. Wcale mi się nie podoba, jest duży i nowoczesny, jak na mnie stanowczo za nowoczesny i za duży. Wybaczcie koledzy po fachu sentymentalnej koleżance. Ja ciągle jeszcze kocham tamten, stary Sopot. Urokliwe domki wzdłuż promenady, kręcone lody od Włocha, elegancki Monciak, Algę, delikatesy pachnące świeżo mieloną kawą, nugaty w małej cukierence, najlepsze na świecie. Wspominam te nugaty, jak moja Mamcia bezowe torciki z cukierni Maćkówki w Złoczowie. Tego smaku się nie zapomina.



.
Stare molo - z paniami w eleganckich sukienkach i butach na szpilkach, z panami w garniturach ... tamten, stary Sopot nigdy już nie wróci. Nowy to piękny, europejski kurort, ale .... no właśnie, ja tęsknię za tamtym starym i za smażalnią śledzi, koło domu Lasi i za jedynymi na świecie bułkami szwedkami, i za łamańcami z makiem. Dzisiaj zjadłabym nawet irysowe mordoklejki, kupowane w kiosku koło domu cioci. Ech !


*

Nad morze jechaliśmy zwykle na 2 tygodnie, cała reszta wakacji to były zabawy na podwórku albo też na ulicy, bo ta nasza była ślepą ulicą i samochodów jak na lekarstwo. Dokładnie był jeden, znajomego pana doktora. Jeden był też rower, podwórkowy, wspólny. Dopiero z czasem przybywało samochodów i rowerów.




.
Na tym chodniku malowałam białą kredą swoje pierwsze w życiu "dzieła" malarskie, tu graliśmy w klasy: "aniołek, fiołek, róża bez, konwalia wściekły pies" Dlaczego pies wściekły, tego nie wiem do dzisiaj. Była jeszcze gra w dwa ognie, w palanta, no i oczywiście podchody. Te dwie białe strzałki, koło naszej bramy, to oznaczenie "ukrycia typu schron". Pewnie jeszcze poniemieckie. Nasze piwnice były doskonałym "ukryciem" tyle było tam rozmaitych rzeczy, a ciemnooo, że strach ! Jeśli o strachy chodzi, to prawdziwym postrachem mojego dzieciństwa był Wacuś, na podwórku zwany Platfusem. Dlaczego baliśmy się straszliwie tego fajnego chłopaka, też do dzisiaj nie wiem. Pamiętam tylko, że przez długie lata myślałam, że Platfus to nazwisko.




Czasem też w czasie wakacji Rodzice zabierali nas do ZOO, oczywiście do najpiękniejszego na świecie ZOO ! fajnie było, prawie jak na safari.





.
A w górach, nad Popradem, były najpiękniejsze na świecie łąki i taaaakie kopice siana. Tu dostęp miała tylko moja Mamcia, nam nie pozwolili demolować gospodarstwa znajomych i siana rozwłóczyć. A do tego w pobliżu chodziły samopas krowy, a ja krowy bałam się niczym potwora.


Ech lato, wspaniałe jesteś ...
może jednak dam ci tę różę




Zostań !


*

Moje róże pachną latem. Przywiozłam je w zeszłym roku z Dusznik


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil