sobota, 27 września 2014

BALLADA O WĄSACH

I czegóż chcieć od tego Wani
toć jego winy nie ma w tym
wszystkiemu winna tamta pani
że poszedł za nią tak jak w dym.

śpiewał niegdyś Bułat Okudżawa ...

*

I czegóż chcieć ode mnie, że ja jak w dym za wąsami ?!
wszak miłość do wąsów zapisaną mam w genach ...
Moi dwaj kresowi Pradziadkowie, Jan i Franciszek, nosili wąsy.
Piękne, długie, sumiaste wąsiska.


 
To Pradziadek Jan, około 1880 roku.
Wąsy pradziadka Jana są poważne i dostojne.


Bo też poważny i dostojny był ów Jan. Kto by pomyślał patrząc na zdjęcie, że będzie ojcem trzynaściorga dzieci. Nie można powiedzieć, że ojcem szczęśliwym. Z trzynaściorga dzieci los oszczędził tylko dwóch synów i dwie córki. W owym czasie, gdy przychodziła epidemia szkarlatyny, rodzice chowali jedno dziecko, wracali z pogrzebu a już następne było chore. Żona Jana, Prababcia Agnieszka, wypłakała za dziećmi swoje piękne oczy.

Surowym ojcem był Jan. Dla córek delikatny i uważający, do synów miał ciężką, ojcowską rękę. Bo też rozbisurmanionych miał tych synalków. Mój Dziadziu Romek i jego brat Bolek to były dwa niespokojne duchy. Na miejscu usiedzieć pięć minut to było coś ponad ich siły. Jak już się zakochali to obaj na raz i obaj w tej samej pięknej córce miejscowego popa. Ech, tłumaczył Jan chłopiętom do rozumu ale nic z tego, co wieczór zabierali mandoliny i gnali pod okno popadii wygrywać serenady. W końcu Pop nie wytrzymał  i Jan musiał konkretnych argumentów użyć w celu przetłumaczenia co wypada a czego w żadnym wypadku robić nie należy. Argumenty na długo nie wystarczyły bo chłopcy postanowili zabrać się trym razem za Żydów. W Złoczowie sporo ich mieszkało chłopcy więc kolegowali się z nimi a przyjaźniąc poznawali zwyczaje. Niektórych zrozumieć w żaden sposób nie potrafili. Jakoś tak jesienią Żydzi zbierali się na swoje święto, tak zwane kuczki. Świętowali w oddalonym nieco od centrum domu. Zgodnie ze zwyczajem dom miał otwór w dachu. Chłopcy dobrze wiedzieli co jest zakazane więc o pomysł na psikusa zbyt starać się nie musieli, takie pomysły same lęgły im się w głowach., Zaraz po obiedzie udali się do rzeźnika i tam wycyganili słoik świńskiej krwi. Zdobyli wielką dynię, wycięli otwór i wydrążyli miąższ. Gdy tylko się ściemniło zaopatrzeni w dynię, słoik z krwią, świeczkę i sznurek wdrapali się na dach domu. Jak tylko Żydzi rozpoczęli modły chłopcy wlali do środka dyni krew, zapalili świeczkę i powolutku, przez dziurę w dachu, zaczęli spuszczać dynię na sznurku. Niestety, sznurek się urwał i dynia grzmotnęła na sam środek stołu. Krew bryzgała na wszystkie strony ! Nooo - to możecie sobie wyobrazić, co się potem działo ! ! ! Niezwykle spokojny człowiek, jakim był Pradziadek Jan, sprał na kwaśne jabłko obu delikwentów. To był niestety jedyny sposób, żeby  w ich młodzieńcze głowy wtłoczyć poszanowanie cudzych religii i zwyczajów. Wtłoczył chyba dobrze, co pokazało późniejsze życie. A obaj chłopcy do końca życia wspominali jakie to im tatko lanie sprawił.


 *



A to pradziadek Franciszek.
Wąsy Franciszka są wesołe, tak, jak jego oczy.


Pradziadek Franciszek doczekał się ośmiu córek i dwóch synów. Panował w swojej rodzinie niczym patriarcha, uwielbiany przez żonę i córki. Rano pracował w Sądzie na te swoje szczęścia a potem, potem szedł do kasyna, na preferansa.  Uważał córki za ósmy cud świata i bardzo się musieli kawalerowie postarać, by te cuda zdobyć. Fakt - moje babcie kresowianki były fantastyczne.





.
Wąsy Franciszka były bardzo zadbane, zwykle zakręcone do góry, jak na tym zdjęciu. Był jednak okres w życiu Franciszka, kiedy wspaniałe wąsy zostały, o zgrozo, zgolone ! Ukochaną córką Franciszka była Zofia. Zosi było wolno więcej niż innym, a że duszę panienka nie tylko romantyczną, ale i psotną miała, to pewnego popołudnia, kiedy Franciszek smacznie zasnął na fotelu, Zosieńka wzięła wielkie nożyczki Prababci Ludwiki, zakradła się cichutko na palcach i ciaaaach - ucięła jeden franciszkowy wąs. Ojjj się działo ! Szlaban na randki na całe dwa miesiące !



.
Nie zgolił wąsów nawet kiedy wywieźli go na Syberię. Zresztą niedługo tam pożył. Umarł patrząc na zdjęcie swojej Ludwisi i ukochanych ośmiu córek. Zdjęcie wróciło, przeżyło Franciszka i jego wąsy.


 *


Wspaniałych miałam Pradziadków. Wspaniałe mieli Pradziadkowie wąsy.
Obaj byli byli szarmanccy, z szacunkiem do kobiet, tacy prawdziwi mężczyźni na dobre i złe czasy. Prawdziwa podpora dla kobiety.

A wszystko, jako żywo, przez te wąsy !
Takie wąsy spotkać na swojej drodze to szczęście ...

Czy można się dziwić, że słabość do wąsów
mam zapisaną w genach ...

*


                     z przyjemnością  polecam  Malina M *                        

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

niedziela, 21 września 2014

NA POCHYŁE DRZEWO

kozy skaczą a diabeł, jak ogonem machnie,
to pół nieba gwiazd pozamiata.

Urodziłam się w czepku. Nie powiem, przyniosło mi to szczęście w życiu ale początki tego szczęścia bardzo były trudne i pod górkę miałam.
A dokładnie rzecz ujmując to pod górkę mieli ci, co mnie kochali, o !

Po pierwsze urodziłam się paskudna ale to mały pikuś, z tego można wyrosnąć, gorzej, że urodziłam się z żółtaczką a w szpitalu zarazili mnie jeszcze jakąś paskudna bakterią. Ważyłam 2 600 byłam chudzieńka a na mojej cienkiej szyjce wyrósł ogromny czyrak, taki niespotykanie wielki. Nikt nie chciał się wtedy podjąć zoperowania czegoś tak małego i chuderlawego, jak ja. Wieszczono mi już nawet bliski koniec ... ale przecież w czepku się urodziłam ... czego lekarze nie mogli, to położna starym, wypróbowanym, przedwojennym sposobem ... przykładali mi poduszeczki z gorącym prosem i wrzód pękł - przeżyłam, wyćwiczyłam sobie przy okazji struny głosowe a rodzicielom nerwy.

Na długo szczęścia nie wystarczyło, jak tylko szyja się zagoiła nabawiłam się kokluszu. Dzisiaj młodzi pewnie nie wiedzą co to, ale wtedy młodzi dobrze wiedzieli. I znowu żadne lekarstwa nie chciały na takiego chuderlaka działać. Tym razem pomógł zaprzyjaźniony lekarz ... ni mniej, ni więcej, zalecił moim rodzicielom długie spacery z wózkiem, mieli mianowicie spacerować aż na odległe przedmieście i wozić mnie tam i z powrotem, wzdłuż wiejskiego zdroju czyli, za przeproszeniem, gnojówki. Powietrze wiejskie zadziałało, koklusz minął. Żeby nie było zbyt cudnie to zaraz zaczęłam chwytać anginę, za anginą. Wykańczałam kamienicę wrzaskiem a mój tatko nocami wkładał mnie do wózka, przywiązywał sznurek z jednej strony do rączki wózka a z drugiej do dużego palca u nogi. Jak zaczynałam serenadę wózek szedł w ruch bez wstawania z łóżka. Sąsiedzi woleli stukot kółek niż moje wrzaski. Chuchanie i dmuchanie, chowanie mnie pod klosz nic nie dało, w końcu lekarz wpadł na pomysł - posadźcie ją na śmietniku, może się uodporni. 

Koniec końców postanowiono na dobre zmienić mi klimat. Mamusia spakowała manatki i wyjechała ze mną na całe lato w rodzinne strony Tatusia, czyli do Sieniawy, nad San. Do domu Dziadków.



To tutaj

Widać, że dość duża już byłam. Dochodził mi prawie drugi roczek. Jak to w życiu bywa podobne kłopoty miała też siostra mojego Tatusia, ciocia Lusia. Dobrały się dziewczyny jak w korcu maku. Lusia przytargała do Dziadków dwoje dzieci, dwóch moich kuzynów: starszego ode mnie o dwa lata Januszka i Kubusia, dziewięciomiesięczne niemowlę. No cud był u Babci Zofii bo jeszcze inne dzieci tam gościły. Pewnego dnia rodzina hurtem gdzieś się wybrała, zabrali ze sobą dzieciaki, nawet starszego Januszka. W domu zostały dwie młode mamy, same, tylko z dwójką najmłodszych czyli z Kubkiem i ze mną.




Normalnie nic by się nie działo no ale kozy i diabeł, drzewo i ogon, wszystko na raz . Pech chciał, że na chwilę zostawiły mnie samą w ogrodzie. I ta chwila wystarczyła ! Pierwsze, co zrobiłam, to się skaleczyłam. Żaden dramat, powrzeszczałam trochę i wszyscy myśleli, że spokój będzie. I był, ale krótko. Nagle okazało się że mam potworną gorączkę i drgawki. Przerażone dziewczyny wpadły w popłoch. To nie były czasy karetek, zespołów reanimacyjnych i przychodni w pobliżu. Szczęściem niedaleko mieszkał doktor. Przyszedł, popatrzył, zbadał i wydał wyrok - tężec ... Niewiele mogę paniom poradzić, nie mam ani leków, ani możliwości, jedyna szansa jechać do Stalowej Woli, tam może być ratunek. Łatwo powiedzieć, gorzej wykonać. Wprawdzie w Stalowej mieszkała druga siostra Tatusia ale to mała pociecha ...
Nooo, możecie sobie wyobrazić - dziewczyny same, oprócz mnie drugi niemowlak, pieniędzy przy sobie nie mają a tu jeszcze San wylał, prom nie chodzi i o przeprawie mowy nie ma. Całkiem straciły głowę ale wyrok wisiał nade mną, więc szybko się pozbierały. Jedna została z maluchami a druga pobiegła po ratunek. Nikt jednak nie chciał ryzykować przeprawy przez wzburzoną rzekę. Uparła się aż w końcu spod ziemi wytrzasnęła starego przewoźnika, prawie na klęczkach ubłagała, żeby zaryzykował i ratował. I tak w piątkę przeprawiali się małą łódką przez rwący, rozlany San. Stary przewożnik, dwie zdesperowane młode dziewczyny z dwójką dzieci na rękach.. Dlaczego Lusia nie zostawiła komuś z sąsiadów swojego Kubusia tego nikt nie rozumiał, Ona chyba też, ale działały pod wielką presją, czasu na zastanawianie nie było.

Do Stalowej Woli dotarły wieczorem a tu znowu bies ogonem machnął.
Nie dość, że oberwanie chmury, to jeszcze w całym mieście zgasło światło. Wujek ze świeczką próbował ogarnąć sytuację. Oczywiście okazało się, że i tu pieniędzy nie ma. Po ciemku poleciał na najbliższą plebanię i od zupełnie obcego księdza pożyczył.  Zdążyli do lekarza, potem do szpitala. Udało się mnie uratować.


Co tam diabeł, ogon, drzewo i kozy. Miałam szczęście.
Czepek ? nie, to nie czepek, to Ktoś, kto kocha mnie bardziej niż siebie, Ktoś, komu żadne niebezpieczeństwo, żaden strach, żadna woda ani ogień nie stanie na drodze, kiedy ja potrzebuję ratunku.


*


                     z przyjemnością  polecam  Malina M *                        

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

poniedziałek, 15 września 2014

STARY WIARUS

najwierniejszy z wiernych
na skinienie ręki, na głos pana, na dobry czas, 
na pieski świat, na psie życie, na zawsze .




Hau ! hau ! to ja - twój wierny cień
nie odejdę, nie zdradzę, nie sprzedam
za nic mam judaszowe srebrniki
i pełną miskę, i ciepły piec, i kość.

Moje psie serce jest tak wielkie,
jak wielki jest twój ludzki świat .

Oddam ci moje psie serce
za jeden uśmiech, za ciepło dłoni,
za okruszyny z pańskiego stołu
ja - twój cień, twój wierny pies.

I pójdę, gdzie ty pójdziesz,
i wrócę, kiedy zechcesz wrócić,
mój cień pobiegnie za tobą
nawet, gdy mnie już nie zechcesz

A jeśli twój cień odejdzie za kres
to ja, najwierniejszy z wiernych,
wezmę psie serce i pójdę hen, hen,
aż do krainy wiecznych łowów

ja, cień - twój wierny pies
ja, pies - twój wierny cień

*




Pomnik psa. 


Taki pomnik wystawili ludzie najwierniejszemu z wiernych, temu, który nie chciał odejść z miejsca, gdzie zginął jego pan. Nie było ludzkiej siły na tego psa. Wracał aż w końcu odszedł ... do krainy wiecznych łowów


STARY WIARUS na pierwszej fotografii to Puzon, najbardziej towarzyski,ciepły i serdeczny pies, jakiego w życiu znałam. Potrafił przywiązać się bezgranicznie i bezwarunkowo. Puzon , nasz prawdziwy przyjaciel, prawdziwy symbol psiej miłości i wierności.
*


                     z przyjemnością  polecam  Malina M *                        

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj

niedziela, 7 września 2014

CZARODZIEJ

LATO z ptakami odchodzi,
jeszcze nad wodą krzyk czajki
jeszcze w sitowiu śmiech rybitwy
ale coraz ciszej, coraz ciszej ...



               
Jeszcze Czarodziej z kapelusza upalne dni wyciąga 
ale coraz mniej tej magii, coraz poważniej na scenie


Ej ! Dobry Panie Czarodzieju - jeszcze jednego króliczka podaruj !!! jeszcze kilka dni letnich wyczaruj ... no, proszę,  zdejmij ten zaczarowany kapelusz i do dzieła !!! Rozrzuć gwiezdny pył na cztery strony świata, rozpędź chmury. No nie bądź ponury. Uśmiechem z kapelusza wezwij trzy żywioły i  słońce i wodę i wiatr .  Panie Czarodzieju nie bądź taki ...

Jeszcze zdążymy mgły, słoty i melancholię ... jeszcze zdążymy wrony
i welony, i babie lato ... jeszcze zdążymy ciepłe gatki i czapki, i płaszcze, i parasole też. Teraz pozwól nacieszyć się ciepłym wiatrem, nacieszyć się słonkiem i skowronkiem, zapachem lasu, ptakami, drzewami i wodą.
No, poczaruj tą swoją magiczną urodą !

Maestro - please !
Maestruniu - plizz !
jeszcze jeden króliczek, Czarodzieju !!!
widownia czeka ! będą brawa !
a nawet biiiiiis ...
pliiiiiz !
*


                     z przyjemnością  polecam  Malina M *                        

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj


poniedziałek, 1 września 2014

KOŁNIERZYK

najprawdziwszy szkolny biały kołnierzyk
i ja - najprawdziwsza pierwszoklasistka !
ależ byłam wtedy dumna i przejęta !

Bardzo czekałam, kiedy pójdę do szkoły. Dostałam tornister na szelkach, taki tekturowy, i worek na papciuszki, z wyszywanym muchomorkiem. Dostałam pióro ze stalówką, gumkę myszkę, kałamarz z atramentem no i kredki, piękne, dwupoziomowe, przyniósł mi je święty Mikołaj a ja schowałam, żeby do szkoły były nowe.


 Lubię to zdjęcie, zawsze mnie śmieszy. 
Ech, z wrażenia ja zrobiłam zeza w jedną stronę a moja koleżanka w przeciwną, czyli - jedna oko na Maroko, druga na Kaukaz

Zdjęcie zostało zrobione na lekcji religii, nie potrafiliśmy jeszcze pisać, więc rysowaliśmy w takich wielkich blokach. Siedziałam w pierwszej ławce. Ja to ta dziewczynka po lewej stronie, co dumnie pokazuje tarczę.  Spać nie mogłam jak tarczę dostałam. Szkoła nr 13 im. Janka Krasickiego, klasa 1B. Nareszcie byłam prawdziwą uczennicą.

Pamiętam swoją Panią z podstawówki, pamiętam nawet, że pierwszego września 1961 roku był upał, Pani przyszła do naszej  klasy w czerwonej sukience z tafty. Od razu przypadła mi do serca.
Do szkoły miałam daleko, trzeba było przejść ruchliwe ulice i drewniany most na rzece ale tylko pierwszego dnia poszłam z rodzicami, potem otworzył się przede mną nowy świat samodzielności. Byłam zachwycona. Szkoła to była tysiąclatka, dzieci było tak dużo, że uczyliśmy się na dwie zmiany. Ech - jak cudownie wracało się do domu zimą , po zapadnięciu zmroku, jakim wspaniałym przeżyciem było przechodzenie przez most w czasie powodzi. Pamiętam swój pierwszy stopień w pierwszej klasie - dwója ze śpiewu. Dzieci śpiewały piosenkę a ja odpłynęłam w marzeniach udając że ławka to fortepian a ja to wielki Fryderyk o którym rodzice mi opowiadali. Noooo - wymarzony początek z konsekwencjami w domu;-). Dziękować Bogu nikt nie kazał mi śpiewać solo w celu poprawy stopnia ... taka kompromitacja mogłaby się żle skończyć. Kiedyś dzieci były ambitne i takie bardzo na serio, przejmowały się złym stopniem, ale to nie był wyścig szczurów. W jakimś sensie wtedy te stopnie dla nas były wyznacznikiem naszej dorosłości. Szkoła była ważnym punktem odniesienia w naszym dziecięcym świecie, byliśmy bardzo zżyci ze szkolą i ze sobą. Byliśmy tacy jacyś niewinni, naiwni, nie było w nas agresji raczej zachwyt bajkami, legendami, nie było walczących światów, były grzybki, królewny i rycerze. I wielkie bale w sali gimnastycznej. Oranżada i ciastka, Robinson i Dzieci z Bullerbyn.




Z jakim zapałem stawaliśmy się niewidzialną ręką albo zbieraliśmy dobre uczynki, albo w nocy, z krzykiem, budziliśmy się gdy burza złamała gałęzie drzewa, które dano nam pod opiekę. Ech - mój klonik jest dzisiaj ogromnym drzewem. Każde z nas chciało mieć najpiękniejszy zielnik, największą fasolę, wyhodowaną z ziarna albo najładniejszy szlaczek w zeszycie. Czasem rodzice pomagali dzieciom rysować te szlaczki ale moi nie chcieli ... ile wylałam dziecięcych łez, że moje krzywe i brzydkie,  ale własne - odpowiadali i był koniec dyskusji. Nigdy też nie pamiętam, żeby ktoś ze mną odrabiał lekcje, jak chciałam iść na podwórko to lekcje musiały być zrobione i kropka. Piorunem mi szło z tego powodu . Krótkie pytanie: odrobiłaś ? odrobiłam. Wystarczyło. Tylko raz na początku dorosłego, szkolnego, życia rodzice wzięli mnie na bardzo poważną rozmowę  i między innymi rzeczami wtłoczyli w moją dziecięcą główkę, że się nie kłamie, NIGDY, nawet gdyby miało boleć. Skutecznie, bo nie kłamałam i już. Hmmm - dopiero jako mocno dorosła nauczyłam się nieco naginać te zasady i jak mnie ktoś pyta o projekt, którego jeszcze nie skończyłam, to bez mrugnięciem oka łżę jak pies a potem w nocy przysiadam i do rana kłamstwo staje się prawdą "drukarka zaczyna działać" i jest gotowe.







.
Po czterech latach zmieniłam szkołę, bo pod moim domem wybudowali nową. Janka Krasickiego zamienił Karol Świerczewski. Na tym zdjęciu jestem już poważną piątoklasistką. Siedzę w czwartej ławce, to ta dziewczynka z czerwoną kropką na kołnierzyku, jeszcze wtedy nie byłam okularnicą.

Ech - łza się w oku kręci, kiedy patrzę na te moje szkolne koleżanki i kolegów. Miałam już wtedy swoją "paczkę" - dwóch kolegów i ja. Hultajska trójeczka kujonów. Takie szkolne przyjaźnie, a czasem nie tylko przyjaźnie, trwają bardzo długo. Nasza trójeczka oczywiście razem poszła do ogólniaka. Zgodnie wybraliśmy sobie klasę matematyczno-fizyczną. Zgodnie wybieraliśmy kółka zainteresowań i oczywiście zgodnie odrabialiśmy lekcje. Wypracowania czasem pisało się po dwa bo chłopaki lepsi byli z pozytywizmu a ja z romantyzmu. Ile razy dostawałam kartkę pod ławką: masz jabłonie ? i zaraz kartka z mojego zielnika wędrowała do Andrzeja  ...  masz chleba ? pisałam do Henia i zaraz pod ławkami wędrowała do mnie bułka z kiełbasą, Bułkę sobie zjadałam, jak się pani odwróciła ... taka byłam. Tacy byliśmy. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jak przyjaźń to na zawsze.

Co miało przetrwać, przetrwało do śmierci . Obydwaj chłopcy uśmiechają się do mnie z góry a ja czasem coś im tam opowiadam jak za dawnych dobrych czasów ...

Witaj szkoło, żegnaj szkoło ...
piękne były moje szkolne lata

*


                     z przyjemnością  polecam  Malina M *                        

jeśli podobał Ci się ten wpis
to wejdź na liiil    i zagłosuj